Pierwszy dzień wyścigu. Do przejechania 69 kilometrów - niby to nic, ale przewyższenia z którymi mieliśmy się zmierzyć spowodowały że nieźle się ujechałem. Już na samym początku mieliśmy do pokonania dwa dość strome podjazdy, które skutecznie dały mi do odczucia że mój start w tych zawodach to pomyłka. W końcu przed wyjazdem na RT nie siedziałem tydzień na rowerze, a dwutygodniowa choroba dała mi również w kość.
Niemniej jednak starając się jakoś jechać na przód ustaliłem swoją pozycję w grupie startujących. Zjechaliśmy do Zwardonia, podjazd przez las w kierunku Czeskiej granicy. Pierwsze kilometry mijały całkiem spokojnie. Pogoda bardzo dopisywała. Prowadzeni przez obstawę motocyklową można było skupić się na samej jeździe. Zaraz za Jabłonkowem dogania mojągrupkę większy peleton. Razem wspinamy się do podjazdu pod bufet. Chwytam jakiś paskudny izotonik po którym aż się rzygać chce. Doganiam kolegę z grupy i razem w tym składzie śmigamy w kierunku Polskiej granicy do Jaworzynki. Dojechawszy do Polski odcina mi prąd. Ledwo kręcę nie mam siły przepchnąć ostatniego podjazdu. Dojeżdżam do mety z resztką sił z czasem 2h 58 min 57 sek.
Coraz głośniej zastanawiam się nad sensem dalszej jazdy. Ustaliłem sobie że wszsytko zależy od regeneracji. Dlategoteż spożyłem gainera, HMB, L-Karnitynę i poszedłem spać...
15 Czerwiec 2013. Pierwsze Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym po 10tej edycji, która miała być ostatnią. Zawody, które spędzały rowerowy sen z moich oczu przez ostatnie kilka dni. Forma - beznadziejna. Miałem mieć nowy rower na imprezę ale nie przyszły części (Dzieki bikestacja.pl!). W efekcie jak wstałem rano, to zastanawiałem się czy w ogóle jechać. Do tego ten niemiły stres, kóry był wynikem chęci zaprezentowania się podczas wyścigu z jak najlepszej strony. Ot tak żeby nie narobić wstydu sobie i ogólnie Bikeholikom. Wprawdzie poziom zawodów nie jest tak wysoki jak na otwartych maratonach, ale wciąż startują osoby które są bardzo bardzo mocne.
Przez ostatni tydzień starałem się nadgonić formę. We środę stówka do Myślenic a w piątek lekkie kręcenie na rozruszanie mięśni. Krótko mówiąc D***A a nie trening. Na domiar złego po drodze co chwilę padało. "A niech się wypada i da spokój" - myślałem podczas jazdy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, jak będzie wyglądał sprinterski finisz jeśli uda mi się doczołgać do końca. W tym roku meta była na płaskim, a nie pod górkę jak poprzednio.
Niedługo przed startem wyścigu zaczął padać deszcz. Było zimno - termometr pokazywał 17 stopni...na szczęście pogoda zmieniła się bardzo szybko. Wyszło słońce a droga momentalnie zaczęła wysychać.
Na starcie było mało ludzi - wyraźnie mniej niż rok temu. Niestety nie było się z czego cieszyć, gdyż mało kto w tym towarzystwie wyglądał na "amatora kolarskich wycieczek". Po prostu - na pierwszy rzut oka było widać że ci ludzie przyjechali ostro się ścigać i nie odpuszczą nawet na chwilę. No cóż trzeba było zacząć zabawę na całego i jechać w trupa, licząc na odrobinę szczęscia.
Okrążenie numer jeden: Już na samym początku mieliśmy atrakcję, policjant prowadzcy peleton pomylił drogę, zatrzymał nagle motocykl, za nim stanęło auto z fotografem a cały peleton o mało nie wpakował się w wyżej wymienionych. Ostre hamowanie, dźwięk kolidujących rowerów. Na szczęście nikomu nic się nie stało i w pełnym składzie po mini przerwie ruszamy na przód. Na drugim podjeździe poszła pierwsza petarda. Na drugiej górce czołówka jeszcze mocniej pocisnęła. Lekko nie było - ale pierwsze okrążenie z reguły tak wygląda. Ja natomiast siedziałem grzecznie, nie harcowałem i pilnowałem zawodników z mojej kategorii żeby przypadkiem nie odjechali. Wiedziałem że sił mam mało, więc nie chciałem zajechać się na początku, tym bardziej że to drugie okrążenie przeważnie decyduje o tym kto odpada a kto zostaje by walczyć dalej.
Okrążenie drugie: Zjazd z górki, skręt 90st. w prawo, dupsko w górę, sprint i cała grupa rusza na drugie okrążenie. Na każdym podjeździe i zaraz za nim czołówka stara się zmęczyć przeciwników. Ja powoli zaczynam mieć dość, ale na szczęscie żelki Maxima ratują mnie za każdym razem gdy po nie sięgałem (żele Isostara to straszny szit!). Na najcięższym podjeździe na pętli zaczynam powoli odpadać, ale gdy czołówka zwalnia a wraz z nią cały peleton, mogę resztką sił dołączyć. Zaczynam myśleć o pretekście, by wycofać się z wyścigu. Mam już serdecznie dość, a psychika powoli zaczyna siadać. Jestem prawie pewien że na najbliższym podjeździe pójdzie odjazd a ja zakończę mój występ. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko układa się po mojej myśli.
Okrążenie trzecie: Dopiero po prawie 70 kilometrach ścigania zaczynam wchodzić w swój rytm. Nie było to łatwe, gdyż nawierzchnia w połowie przebiegu okrążenia była w okropnym stanie. Pełno nierówności, uskoków i dziur powodowały że trzeba było jechać w ogromnym skupieniu żeby nie wpierniczyć się komuć w koło. Na jednej z dziur słyszę głośny trzask dobijający się z mojego przedniego koła. Czekałem tylko na syk powietrza z przebitej dętki. Gdy to jednak nie następuje zauważam, że kierownica poluzowała się nieznacznie i zanurkowała w dół - cholera co za niedogodność, ale nie ma niestety to nie wyścig zawodowców i nie ma jak tego naprawić w trakcie jazdy. Wszystko dzieje się zbyt szybko, a ludzie unikający dziur w drodze wymuszają jeszcze większe skupienie.
W drugiej połowie trzeciej pętli zauważam, że albo wszyscy oszczędzają siły na finisz albo są już zmęczeni. Mimo że trzecia pętla jest najwolniejsza ze wszystkich, to i tak średnia wyścigu oscyluje w granicy 37 km/h (to i tak mniej niż rok temu). Do mety zostało 5 kilometrów. Szaleńcze tempo powraca. Kolejni zawodnicy odpadają od peltonu, który i tak zdążył się już o połowę zmniejszyć od momentu startu.
Ostatni podjazd, wszycy rzucają się przed siebie. Pada pierwsza gleba, jeden zawodnik zepchnięty na pobocze przez innego ląduje na barierkach energochłonnych. To dodatkowo motywuje mnie do walki, jako że poszkodowany był z mojej kategorii wiekowej (jak na złość z mojej kategorii wiekowej prawie nikt nie został z tyłu). W ferworze walki o mały włos ja nie ląduję na asfalcie. Przeciskający się do przodu zawodnik zahacza tylnym kołem o moje przednie. Porządnie mną zachwiało, ale utrzymałem równowagę.
Do mety kilometr. Ostatni zjazd. Kolejna gleba. Dociśnięty do krawężnika Michał Małysza - wieloktrotny Mistrz Polski Lekarzy i faworyt do kolejnej wygranej, ląduje na chodniku mocno się obijając. Wraz z nim leży jeszcze jedna osoba. Robi się bardzo gorąco, a przeciśnięcie się do przodu staje się niemożliwe. Będąc w trzecim rzędzie na ostatnim zakręcie staram się wcisnąć gdzieś z boku żeby tylko znaleźć się na kole osoby z czołówki i z tej pozycji zaatakować. Nie mogę uwierzyć, ale pod wpływem adrenaliny zaczynam czuć moc w nogach. Staję na pedały nabieram prędkości i na 300 metrów przed metą zaczynam doganiać lidera z mojej kategorii.... nagle w milisekundzie dwaj kolarze, których wykorzystałem do rozpędzenia się lądują na asfalcie tuż przede mną. W zwolnionym tempie widzę jak zaciśnięte przednie koło stawia cały rower prawie pionowo a ja o mały włos nie wpadam w objęcia matki Ziemi. W panice puszczam klamkę hamulca, ocieram się o rower leżącego zawodnika i wracam na prostą. Oglądam się za siebie, a tam pusto. Cała walka poszła na marne. Z finiszującej grupy - nie licząc osób, które upadły, dojechałem ostatni....
Patrząc teraz na cały wyścig to myślę sobie że nie mam co żałować wyniku. Takie jest po prostu ściganie. Jak nie masz szczęścia to wyminie cię słabszy i wygra. Dobrze że przy tym całym szaleństwie jakie miało dzisiaj miejsce nie doszło do poważniejszego wypadku, a ja przy wszystkich okolicznościach nie zaliczyłem gleby. Najbardziej pocieszajacy jest fakt, że utrzymałem się w czołówce a nawet miałem okazję powalczyć z najlepszymi na końcu. Tak czy inaczej bomby dzisiaj nie było :-D
Gdy tylko będą oficjalne wyniki wrzucę je tutaj. Na pewno byłem 4 w kat. A
Ostatnimi czasy pogoda daję nam ostro w dupę. Raz pada, raz świeci słońce. W sumie to prognozy pogody już od jakiegoś czasu wyglądają bardzo podobnie.
W każdym razie przez pracę i pogodę nie było kiedy trenować i praktycznie cały tydzień przed wyścigiem nie trenowałem nic. Z tej właśnie racji nie oczekiwalem po tym starcie rewelacji. Tak czy inaczej myślałem że będzie nieco lepiej.
Piątkowa pogoda dawała nadzieję że w sobotę nie będzie padało. Żeby nie zapeszać olałem rytualne czyszczenie i smarowanie roweru przed starem. Nie jestem przesądny, ale udało się. W sobotę rano na starcie świeciło piękne słońce było ciepło i szanse na deszcz pojawiały się (wg ICM'a) dopiero koło 17. A więc plan był jeden - przyjechać na metę przed 17.
Startujemy w grupkach po kilanaście osób wg. kategorii wiekowych. Trasa częściowo mi znana ponieważ znam okolice z wyjazdów z pogootwia oraz z treningów. Niestety ta najcięższa część trasy była mi zupełnie obca.
Punktualnie o 10:30 start. Z początku tempo lekkie, ale zaraz po opuszczeniu Nowego Wiśnicza poszła petarda. Co chwilę ktoś stara się uciekać. Moje słabo rozgrzane mięśnie nie wyrabiały na podjazdach. Szybko zaczęły się zakwaszać powodując że nogi były jak z betonu. Podjazd pod Muchówkę daje mi dosadnie odczuć że o jakimkolwiek dobrym wystąpieniu w dniu dzisiejszym nie ma mowy. Na szczęście to co udalo mi się stracić na podjazach udawało się nadrobić na zjazdach i płaskim. Jednak do czasu.
Na pamiętnym podjeździe na betonowych płytach odpadam od całej grupy. Na szczęście później jest zjazd i mogę trochę dogonić grupę, która na kolejnym podjeździe znów mi odjeżdża. Do pierwszego bufetu jadę już sam, będąc mijany przez kolejnych zawodników.
Zaczynają się drobne problemy z prawą manetką, która lekko poluzowana zaczyna latać coraz mocnej. Ignoruję ją praktycznie z lenistwa. Niestety za bufetem luzuje się na tyle że muszę się zatrzymać. Gdy udało mi się już ją ufiksować mija mnie grupka z Beatą Kalembą. Licząc że może uda mi się jeszcze coś wykrzesić z moich nóg, zabieram się w pogoń.
Wypalając resztki sił z nóg odpiściłem sobie na następnym podjeździe. Jeszcze na domiar złego spada mi łańcuch. Znów muszę się zatrzymać. Staram się ratować przyjmując kolejne dawki żelu ISO Star - rany co za szajs...w ogóle to to nie działa. Wracam do Maximów!
Podjazd do drugiego bufetu pokonuję miejscami z buta. Nogi nie bolały, po prostu nie miały sił przepchnąć dalej. Na szczęście męczarnia nie trwa długo i na drugim bufecie podczepiam się do koleżanki z grupy - Ewy Tynki.
Licząc że chociaż moja mierna forma pomoże jej w uzyskaniu lepszego wyniku staram się cisnąć na zmianie. Niestety i to powoduje że częściowo zregenerowane siły szybko wyczerpują się. Z Iwkową zostaję sam i już w tej formie dojeżdżam do mety...
Na finiszu nie czuję żadnego zmęczenia. Dziwne uczucie po prostu czułem się tak jakbym z mięśni uszła cała energia ale nic nie bolało. Ciężko było mi ustać na nogach. Muszę przyznać że przejechanie tych 110 km minęło mi niezwykle szybko. Nie wiem czy to wina pięknej pogody i wydoków, które odciągały uwagę od mijających kilometrów czy też bardzo różnorodna trasa, która nie pozwalała się nudzić.
Na sam koniec została wisienka na torcie czyli wspaniała atmosfera po maratonie - rozmowy ze znajomymi, wymiana doświadczeń i odczuć...mógłbym tak cały czas. Szkoda że jutro znów dyżur :-(
To był mój pierwszy właściwy start w tym sezonie. W zasadzie nie oczekiwałem po tych zawodach zbyt wiele. Po prostu ciekaw byłem swojej formy. Przyznam szczerze że na wczorajszym treningu trochę przesadziłem. Rano obudziłem się nieprzytomny a nogi zdawały się być za ciężkie.
Pogoda w drodze do Ustronia zapowiadała zmienne warunki. Wiało, a na horyzoncie było widać ciemne chmury. Bardzo chciałem żeby nie padało. Po przebraniu się i przygotowaniu na starcie mety doinformowałem się że będziemy jeździć po rundach. Mea culpa. Nie sprawdziłem dokładnie trasy i myślałem że jedziemy trasę ponad 100 km. Lubię ściganie po rundach o ile te nie mają zbyt dużo górek i ciasnych zakrętów - jak to było tym razem...
Start! W pięknej pogodzie ruszamy w kierunku Równicy. Najpier runda honorowa. Muszę obudzić nogi, gdyż te w ogóle nie zbierają się do jazdy. Z kilometra na kilometr jakoś zaczyna noga podawać. Pierwsza górka a zaraz za nią brukowany zjazd. Cholera jak przeklinałem organizatora - z resztą nie tylko ja. Ale cóż innej opcji nie było. Chyba cała góra jest otoczona kiepskiej jakości asfaltem oraz kostką brukową. Pozycja jaką sobie wypracowałem na rundzie honorowej poszła w zapomnienie po brukowanym zjeździe na którym jechałem w tempie turystycznym.
Pierwszy podjazd pod Równicę jakoś poszedł. Wyprzedziłem 2 kolegów z grupy w zasadzie od niechcenia. Nastrojowo byłem na cięższej przejażdżce a nie na wyścigu. Dopiero szybki zjazd w dół oraz wjazd na rundy zmotywowały mnie do ścigania się.
Na pierwszej rundzie ku mojemu zaskoczeniu dojeżdżam do grupki kolarzy w której jedzie koleżanka z Bikeholików. Od tego momentu zaczyna zmieniam założenie i postanawiam pomóc trochę Kasi - o ile przy mojej formie można to nazwać pomocą. Tak czy inaczej w towarzystwie znajomych zawsze lepiej się kręci. Rudna mijają jedna za grugą (było ich pięć). Począwszy od drugego kółka zaczynam mieć szczerze dość jazdy pod górę. Na szczęście to co straciłem na podjeździe, odrabiałem na zjazdach i na płaskim.
Ostatnie kółko i zjeżdżamy na metę. Odpuszczam sobie dlasze ściganie - swój plan już zrealizowałem i miałem dość. Podjazd pod Równicę pokonuję z dużą trudnością. W zasadzie wszyscy których wyprzedziłem w trakcie wyścigu zaczynają mnie wyprzedzać na ostatnim podjeździe. Niestety nie byłem w stanie zmusić organizmu do mocniejszego wysiłku. Nie pomogły mi też żele Isostara, które zakupiłem na przetestowanie przed startem.
Na górze pogoda zupełnie się zmieniła. Wiało i było zimno. Na szczęście nie padało i to był największy plus tego dnia. To co mnie jednak zmartwiło to prawie 40 minutowa starta do Michała Małyszy - kolarza z którym przyjdzie mi się ścigać na Mistrzostwach Lekarzy za niecały miesiąć. Tak czy inaczej - Cieszę się że sezon startowy otworzyłem tym wyścigiem.
W ostatnią niedzielę kwietnia wziąłem udział w organizowanej przez moją grupę rowerową imprezie - Brevet 200 km. Idea Brevetów to przede wszystkim pokonanie określonej trasy w limicie czasowym.
Mając małą bazę kilometrową niespecjalnie czułem się na siłach by przejechać 200 km. Kilka dni przed imprezą z nipokojem spoglądałem na prognozy pogody gdyż mimo wcześniejszych zapowiedzi o pięknym długim weekendzie, na diagramach wyraźnie było widać że ma padać deszcz. Z tej właśnie racji nie specjalnie nastawiałem się na start. Nawet nie spakowałem się w sobotę - po prostu wstanę rano i zobaczę jaka będzie pogoda. W niedzielę rano oczywiście padało. Po wstaniu z łóżka stwierdziłem że mam to gdzieś i pojadę chociażbym miał jechać całe 200 km w deszczu.
Po dojechaniu do Miechowa byłem trochę zdumiony, w zasadzie z dwóch powodów. Po pierwsze było całkiem sporo ludzi, a po drogie nie było jeszcze biura zawodów, gdyż kolega Spros jeszcze nie przyjechał. Przynajmniej miałem czas na spokojne przygotowanie roweru.
Ruszyliśmy wszyscy o 9:30, czyli z półgodzinnym opóźnieniem. Musiliśmy jeszcze czekać aż ktoś przywiezie Sprosowi rzeczy. Z tego też powodu ruszyłem jako ostatni razem z organizatorem.
Przez moment miałem nadzieję że pogoda się poprawi. Tuż przed startem trochę przejaśniało i przestało padać. Niestety zaraz po wyjechaniu z Miechowa wjechaliśmy w deszcz. Zaczęło silnie wiać i zrobiło się bardzo chłodno. Trochę powątpiewałem w sens dalszej jazdy, gdyż nierozgrzane jeszcze mięśnie oraz zaspane ciało za cholerę nie chciało poddać się większemu wysiłkowi. Na szczęście z kilometra na kilometr jechało się coraz lepiej, a brak presji związanej z pogonią za lepszymi kolarzami spowodował u mnie dobry nastrój.
Tuż przed Pilicą doganiamy Marka, szfagra Sprosa i w tym składzie jedziemy dalej. Na rynku w Pilicy przestaje padać. Szybko podbijamy kartę Brevetową i ruszamy w kierunku Wolbromia. Pierwszy podjazd za Pilicą był błogosławieństwem. Można było się rozgrzać i trochę przeschnąć. Akurat pogoda zaczynała się poprawiać, a wiatr zaczął wiać nam w plecy. Można było trochę odsapnąć po zmaganiach z deszczem i zimnem.
Do drugiego punku kontrolnego lecimy szybko i bezproblemowo. Minoga - drugi postój a tym samym przerwa na jedzenie i picie. Trochę pogadaliśmy i ponarzekaliśmy na pogodę, ale nie było czasu na zbyt długie użalanie się. W Sułoszowej Marek robi przerwę u rodziny, która zaopatrzyła go w suche ciuchy. Ciesząc się cały czas z lepszej pogody i wiatru w plecy dojeżdżamy do Olkusza a następnie odbijamy na Klucze. W tejże miejscowości mamy obiad i dłuższą przerwę. W między czasie deszcz na chwilę wrócił, ale tak szybko jak się pojawił tak samo znikł.
Po obiedzie i zagrzaniu się musimy niestety ruszać dalej. W nogach mieliśmy już 100 km. Na całe szczeście żona Sprosa przywiozła suche ciuchy, a dzięki uprzejmości Oskara mogłem odziać się w ciepłą bluzę. Dobre jedzenie i ciepło wprowadziło mnie w błogostan i nogi rwały mi się do jazdy. Koledzy jakby trochę wolniej, ale nigdzie nam się nie spieszyło.
Na horyzoncie przed Ogrodzieńcem malowały się ciemnie chmury z wyraźnie widocznym opadem deszczu pod nimi. Na szczęscie my odbijaliśmy w prawo na Pilicę. Ponieważ trochę zabalowaliśmy na bufecie, to na kolejnym punkcie kontrolnym jedynie podbiliśmy karty i czym prędzej pojechaliśmy w kierunku Żarnowca.
Odcinek od Żarnowca do Miechowa pokonaliśmy bardzo spokojnie. Mając w perspektywie zbliżającą się metę nigdzie nam się nie spieszyło. No może zbliżający się wieczór oraz brak oświetlenia wywoływał u nas niepokój. Ostatecznie po równych 10 godzinach, niedługo przed zmierzchem dobijamy we trójkę do Miechowa. Za nami wciąż kilku uczestników.
Z ekpiy Bikeholików nie było już nikogo. Cała grupka Czerwonych, która jechała na czele dawno przyjechała przed nami. Ogólnie rzecz ujmując mimo niespecjalnej pogody przejechanie tych 200 km w lekkim i niewymagającym tempie sprawiło mi niebywałą przyjemność. Mogłem na spokojnie podziwiać okolice i sprawidzć swoją formę, która wymaga jeszcze wiele pracy. Ku mojemu zdziwieniu na starcie stanęło 21 zawodników. Wprawdzie nie wszyscy przjechali całe 200 km, ale na szczęście wszyscy dojechali do mety cali i zdrowi.
Relację piszę prawie tydzień po maratonie. Niestety tuż po dojechaniu do domu czasu na regenerację i rozpamiętywanie było mało. Następnego dnia był dwudniówka czyli dwa dyżury pod rząd a następnie nadrabianie zaległości rodzinnych.
W lipcu jeździłem bardzo mało...mógłbym stwierdzić że ZA mało. Obawiałem się tego maratonu, bo niby skąd miałem mieć formę skoro prawie cały miesiąc przesiedziałem w pracy, a jedynie w tygodniu przed startem zaliczyłem dwa dłuższe i chyba za mocne treningi.
Tak czy inaczej maraton odbywał się w sobotę 4 sierpnia 2012 r. O 10 byliśmy razem z kolegą - Bogusiem Szyszką na miejscu.Tutaj muszę załączyć podziękowania dla organizatorów za to że start odbył się o 12. Dlatego też, na spokojnie można było się przebrać, rozłożyć rower i co najważniejsze przywitać ze znajomymi, których widuję niestety jeden lub dwa razy w roku.
Z pewnością sami organizatorzy jak i uczestnicy bacznie śledzili prognozę pogody. Kto był rok temu, albo czytał moją relację z poprzedniej edycji maratonu ten wie jak ostro dostaliśmy w kość przez ulewne deszcze, które nie odpuszczały i zmusiły do rezygnacji z dalszej jazdy prawie wszystkich uczestników maratonu 700km/24h. Tak czy inaczej, prognozy na ten weekend były bardzo, bardzo korzystne.
Tuż przed 12 była oficjalna odprawa techniczna, którą poprowadził Andrzej Wnuk - to dzięki jego wielkiej pomocy mogliśmy po raz 4 wziąć udział w tym wspaniałym maratonie. Chwila rozgrzewki i stajemy na starcie. Wtedy też zauważam z mojej tylnej opony sterczy kawałek szkła. Miałem za swoje. Mogłem nie jeździć jak idiota po Placu Krakowskim. Na szczęście uszkodzenie nie doszło do dętki i można było jechać dalej.
Do przejechania mieliśmy 550 km. De facto wychodziło trochę więcej, gdyż baza maratonu znajdowała się w podgliwickiej miejscowości Bycina. Plan jazdy zakładał pokonanie 8 okrążeń po 70 km. Dodam jeszcze, że w tym samym czasie odbywała się równolegle jazda na czas. Startowało 5 trzyosobowych drużyn. Wygrywali ci, którzy do mety dojechali w jak najkrótszym czasie. Jedna drużyna składała się z Bikeholików - Staszka Radzika, Wojtka Jasia oraz Waldka Sochy.
Punktualnie o 12 ruszyliśmy z Placu Krakowskiego. 18 osobową grupą, w eskorcie policji szybko przemieszczaliśmy się przez miasto wzbudzając zainteresowanie, pieszych i kierowców. Za nami, podobnie jak rok temu jechał bus - nasz anioł stróż, który w najgorszych momentach mógł nas wesprzeć. Niestety tuż przed wyjazdem z Gliwic doszło do wypadku. Akurat wtedy jechałem na czele z kapitanem drużyny Bogusiem Szyszką, jak usłyszałem dźwięk przypominający łamiący się koszyk wiklinowy a następnie upadający rower. Jeden z uczestników - Andrzej Sibik, nie zauważył leżącej na jezdni ogromnej metalowej sprężyny i najechał na nią. W wyniku złamał widelec, uszkodził przednie koło i co najgorsze twarzą uderzył o asfalt. I tutaj należą się wielkie brawa dla chłopaka oraz dla Ani Godzik, która odstępując swój rower umożliwiła Andrzejowi dalszą jazdę i ukończenie maratonu.
Z duszą na ramieniu i nadzieją, że nic złego już nas nie spotka ruszamy dalej. Dość dobry asfalt przechodzi w dziurawy fragment, by zaraz potem przejść w prawie idealną szosę, która towarzyszyła nam przez prawie całe 550 km. W dobrym nastroju i w pełnej dyscyplinie wjechaliśmy na główną pętlę. Staraliśmy się nie przekraczać 33 km/h - tyle w zupełności wystarczało żeby ukończyć maraton w rozsądnym czasie. Słoneczko świeciło, na niebie były pojedyncze chmury. Aż chciało się jechać
Ciągle eskortowani przez trzech policjantów na motorach mijamy miejscowość Toszek. Wprawdzie trasa nie jest płaska, to niewielkie podjazdy i długie zjazdy idealnie wpasowują się w charakter maratonu - jest przynajmniej czas i miejsce na odpoczynek od pedałowania. Trochę płaskiego fragmentu i dojeżdżamy do Strzelców Opolskich - miejscowości, którą pamiętam z maratonu 600 km. Tam, prawie że w centrum odbijamy na Kędzierzyn - Koźle. Znów ładny i prawie płaski fragment. Idealny asfalt. Zaraz za tym krótki bardziej stromy podjazd, a tuż za nim dłuuugi zjazd praktycznie do samego Kędzierzyna.
W samej miejscowości odbywały się jednoczasowo dwa wesela, za każdym razem przejeżdżając obok uczestnicy zabawy głośno nas dopingowali. Było to bardzo miłe i dodawało sił. W miejscu tym mijamy również małą ciekawostkę: śluzę na kanale Gliwickim.
Ostatni fragment okrążenia, które wyglądem przypominało nieco trójkąt równoramienny mijał bardzo szybko. Zawierał też kilka podjazdów i troszkę gorszy asfalt, ale przez to że prowadził prosto do mety to, były to praktycznie niezauważalne niedogodności.
Poprzez miejscowości Łany i Niewiesze dojeżdżamy do Byciny. W miejscowości tej, jak już wspomniałem znajdowała się, umieszczona w remizie OSP, baza maratonu. Na miejscu za każdym razem jak dojeżdżaliśmy wszystko czekało gotowe - od pysznego jedzenia, poprzez osoby chętne do pomocy oraz co mnie najbardziej ucieszyło łóżka! (nie mogę w to uwierzyć że ktoś o tym pomyślał), na których można było odpocząć - po prostu żyć, nie umierać.
Na postój mieliśmy tylko (albo aż) 15 minut. Tego czasu bardzo skrupulatnie pilnował Adam Kowalski vel Travisb, który w peletonie pełnił funkcję zastępcy kierownika. Szybkie uzupełnienie zapasów i jedziemy w kierunku Pyskowic, by znów obrać kierunek na Toszek.
Drugą pętlę zaczęliśmy od pogarszającej się pogody. Zaczął wiać wiatr, zrobiło się chłodniej a w oddali widać było ciemne chmury. W głowie zacząłem się powoli przygotowywać na deszcz i powtórkę z zeszłego roku. Tuż przed Strzelcami Opolskimi zaczyna kropić zimny deszcz, przez moment pada trochę mocniej ale na szczęście dość szybko opady ustają i z powrotem wychodzi słońce. W przyjemnej atmosferze bardzo szybko pokonujemy kolejne kilometry (chyba za szybko gdyż średnia z tej pętli wynosiła coś koło 35 km) i dojeżdżamy po raz drugi do bazy, gdzie czeka na nas ciepły posiłek. Znów mija 15 minut i ruszamy na trzecią pętlę. Przed wyjazdem dostajemy nakaz żeby zwolnić z tempa.
Najważniejsze było dojechać do Strzelców Opolskich. Od tego miejsca czułem że jest już z górki i jechało się dużo łatwiej. Niestety na trzecim okrążeniu wypada mi licznik. Dzięki Travisowi udaje mi się go odzyskać, niestety w wyniku upadku zostaje uszkodzony wyświetlacz i pokazuje połowę informacji. Co więcej tracę całe dane z dotychczas przejechanego dystansu. Aż do postoju na bufecie staram się bezskutecznie naprawić dziadostwo wysłuchując porad kolegi Adama, jakim to badziewiem są liczniki Sigma. No cóż...ciężko było się z nim nie zgodzić skoro licznik po prostu sam wyskoczył z mocowania na jednej z dziur.
Ledwo wyjeżdżamy z miasta, a o mały włos doszło by do tragedii. Jakiś idiota zaczął wyprzedzać nasz peleton w momencie jak z przeciwka jechała trójka uczestnicząca w jeździe na czas. Niestety zaraz za ciężarówką ruszył w pościg drugi idiota, żeby pokazać że udowodnić że kolarze nie są mięsem armatnim na drodze. Tym drugim idiotą byłem niestety ja... całe szczęście że koleś nie zatrzymał się i nie chciał się bić. Całą tę sytuację pomijam milczeniem.
Czwarte kółko rozpoczynamy gdy słońce zaczyna zachodzić. Przed wyjazdem przebieramy ciuchy na cieplejsze. Temperatura spadała bardzo szybko i mimo zapowiadanej ciepłej nocy, trzeba było się zabezpieczyć przed wychłodzeniem. Nareszcie zmieniam spodenki, co powinienem uczynić wcześniej. Przepocona wkładka porządnie odparzyła mi dupsko, a brak smarowidła sprawił że dolegliwości odczuwałem jeszcze mocniej. Po raz kolejny sprawdziło się stare maratonowe przysłowie - "smarujesz i jedziesz dalej".
Im ciemniej, tym tempo stawało się pozornie większe. Byliśmy w połowie dystansu, ale nie było widać po nikim zmęczenia. Wjeżdżaliśmy powoli w środek nocy. Ruch uliczny słabł, a ludzie którzy do tej pory życzliwie nas dopingowali, zaczęli wracać z imprez pijani wykrzykując przy tym różne śmieszne i nie zawsze kulturalne słowa.
Robiło się coraz zimniej. Ostatecznie temperatura spadła do około 16 stopni. Na szczęście miejscami znajdowały się strefy ciepłego powietrza przez co wyziębić się było trudno. Najgorsze był starty do kolejnych pętli. Na początek ubierałem bluzę, gdyż na postoju szybko traciłem ciepło.
Piąta i szósta pętla była pokonywana w nocy. Dzięki temu że trasę znaliśmy już na pamięć łatwiej było nam jechać po zmroku. Szczęśliwe czas mijał wyjątkowo szybko. Nie wiem czego konkretnie była to zasługa, ale na pewno przyczyniła się do tego wytyczona pętla, która moim zdaniem ani trochę nie była nudna. Koło godziny 5 rano zaczęło wstawać słońce. Na horyzoncie robiło się coraz jaśniej.
Do końca zostały jeszcze dwie pętle. Przed dojazdem do postoju marzyłem o położeniu się na chwilę spać. Miałem do wyboru, albo zregenerować na chwilę siły, zjeść coś albo się przebrać. Ostatecznie wybrałem sen, co było chyba najlepszym wyjściem. Usnąłem momentalnie, dopiero zimna woda, którą polał mnie kolega Spros wyrwała mnie ze snu. Wiele nie myśląc zerwałem się z łóżka i pobiegłem do roweru, przez chwilę wystraszyłem się że zaspałem. Niestety kosztem snu zrezygnowałem z jedzenia, przez co musiałem zjeżdżać do busa po jedzenie - całe szczęście że można było liczyć na ekipę jadącą za nami.
Trochę się przejechałem na tym myśląc że przedostatnia pętla pójdzie bardzo łatwo. Nie dość że dupsko bolało mnie niezmiernie, to jeszcze w Kędzierzynie Koźlu dopadła mnie taka senność, że o mały włos spadłbym z roweru. Zacząłem się zastanawiać nad wycofaniem. To był jedyny moment zwątpienia na trasie. Zmęczenie było na tyle silne że nawet izotonik z guaraną, nie był w stanie mnie mnie pobudzić do życia. Zataczając się i jadąc z prawie zamkniętymi oczami udało mi się dojechać do bazy.
Na ostatnią pętlę honorową wyjechało z nami paru zawodników (nie pamiętam niestety ilu), którzy zrezygnowali z jazdy. Jechał z nami także Staszek Radzik (kolega z grupy), który dołączył okrążenie wcześniej, po tym jak jego dwóch kompanów z grupy (Waldek oraz Wojtek), zostali zmuszeni przez stan zdrowia do wycofania się.
Ostatnie kółko było chyba najwolniejsze ze wszystkich. Tak naprawdę to nie mieliśmy po co się spieszyć - mieliśmy spory zapas czasu. Dzięki życzliwości innych uczestników mogłem dojechać do mety a to za sprawą smarowidła do siedzenia, którego mi użyczono. Dupsko bolało mnie na tyle że ostatnie okrążenie było katorgą i prawie cały czas jechałem na stojąco. Po przejechaniu 550 km po raz drugi w życiu ukończyłem dobowy maraton - UDAŁO SIĘ!. Na mecie nasunął mi się jeden wniosek - chyba się starzeję, gdyż dystans ten nie był jakość szczególnie trudny i męczący. Z pewnością nie było to 700 km, gdzie czasu było bardzo mało a przerwy musiały być minimalne.
W nagrodę za przejechanie tego dystansu położyłem się spać. Na mecie byliśmy nieco po godzinie 10. Na odpoczynek i ogarnięcie się było trochę czasu. Po wróceniu do rzeczywistości czekała nas jeszcze przeprawa z Byciny na Plac Krakowski do Gliwic. Kilka podjazdów które mieliśmy do pokonania przed Gliwicami pokonywało się z trudem. Na dopełnienie przygód, tuż przed samym miastem samowolnie wyskakuje mi licznik - po raz drugi. Zatrzymałem się na chwilę patrzę na niego z oddali, już mam zawracać...a tu nagle sru. Wielka ciężarówka robi z niego miazgę...a tak bardzo się cieszyłem że nie będę w plecy z wydatkiem na nowy licznik a tu proszę, sprawa się rozwiązała.
Do Gliwic dojeżdżamy punktualnie na 12. Na Placu Krakowskim toczy się w tym czasie jakaś impreza a nasz przyjazd był dodatkiem do niej. Ludzie patrzyli na nas trochę ze zdziwieniem, nie wiem czy to dlatego że nie było po nas widać zmęczenia czy też dlatego że przejechanie takiego dystansu nie jest normalną rzeczą. Na zakończenie pozostała jeszcze dekoracja. Na początek wychodzili uczestnicy jazdy na czas. Najlepsza drużyna pokonała ten dystans w niecałe 18 godzin - wielki szacunek. Niestety 2 drużyny nie dojechały do mety. Czasowcy oprócz nagród pieniężnych otrzymali to samo co inni uczestnicy, czyli upominki oraz wspaniałe tablice pamiątkowe ręcznie wykonane przez organizatorów.
Reasumując. W ciągu tych 24 godzin wszystko było idealne. Pogoda, przygotowanie, towarzyszący ludzie, jedzenie, trasa i obstawa. Wszystko to było możliwe dzięki ogromnej pracy i poświęceniu organizatorów. Ogromne podziękowania należą się też sponsorom. Bez ich ogromnego wkładu ten maraton w ogóle by się nie odbył. Dziękuję również towarzyszom z którymi spędziłem jedne z najwspanialszych 24 godzin w życiu.
Tydzień przerwy od jazdy na rowerze - pogoda wybitnie temu nie sprzyjała. Ciągle padało, a po mistrzostwach lekarzy nie miałem czasu żeby umyć szosówkę. W końcu udało się zebrać i niestety dopiero na dzień przed imprezą umyłem i przeserwisowałem rower.
No właśnie no i wciąż popełniam ten sam błąd. Dzień przed zawodami do późna przygotowywałem sprzęt i tak przez to wszystko położyłem się spać o 1 w nocy :-( Do tego wszystkiego byłem zły ponieważ maraton zaczynał się o godzinie 8, a to oznaczało że muszę wstać o 5 rano żeby być na tyle wcześnie żeby bezstresowo przygotować się do startu.
Ostatecznie wstałem o 6 ponieważ nie mogłem się zwlec z łóżka. Długo rozmyślałem czy jechać czy odpuścić - szanse na punktualne dotarcie były bardzo małe. W końcu zebrałem się i ruszyłem w drogę. W międzyczasie zadzwoniłem do kolegi żeby zapytać się o której startujemy.
Na miejsce dotarłem punktualnie o 8. Akurat w tym czasie startowała pierwsza grupa, która jechała dystans 550 km. Na szczęście grupy były puszczane co 5 minut przez co udało mi się uzgodnić z organizatorami żebym wystartował o 8:35.
Na wariata wyjmowałem rower i szykowałem się. Dodam jeszcze tyle że z braku czasu nie zjadłem śniadania. Założyłem że zjem batonika w trasie i najwyżej zatrzymam się gdzieś po drodze na jedzenie. O godzinie 8:35 stawiam się na starcie...a tam....nie ma już nikogo. Okazuje się że wszyscy pojechali a jedynym kolarzem który jeszcze nie wyruszył (oprócz mnie) był Kudłaty (Sławek).
Wspólnie ruszyliśmy w drogę. Robiło się coraz cieplej, słoneczko świecił zdrowo. W przeciwieństwie do ostatnich dni, dzisiaj był pierwszy kiedy było bez deszczu. Powoli się rozkręcałem. Liczyłem że mimo tygodnia bez jazdy, dostanę cudowną super moc jak to miałem na mistrzostwach lekarzy. Niestety nogi były zastane - całkowicie niezregenerowane. Cała sytuacja ze spóźnieniem, na tyle mnie zniechęciła jak również brak formy, że od razu z góry założyłem. Jadę do Wisły (gdzie był punkt kontrolny) i wracam do Radlina (skąd startowaliśmy).
Sławek jechał wolno, trochę za wolno jak dla mnie. Ja chciałem dogonić jakąś większą grupę żeby dystans 150 km pokonać jak najszybciej. Niestety... mijałem pojedynczych maruderów którzy jechali wolno...za wolno. Utrzymując prawie cały czas prędkość około 35km/h dojechałem do Ustronia. Łatwe to nie było ponieważ prawie całą drogę do Wisły wiało w twarz. W tym miejscu minąłem pierwszą grupę która z wiatrem jechała bardzo szybko.
Dojeżdżam do Wisły. Prawie całkowicie bez sił. Pożywiam się kanapkami, uzupełniam bidony. Zgaduje się z kolegą i po dłuższej przerwie ruszamy w drogę powrotną. Chwilowy przypływ sił i znów napieranie. Droga powrotna była szybsza niż do Wisły. Po zmianach udało się dojechać do końca. Zgłaszam w biurze zawodów że kończę imprezę. Słońce dało nieźle popalić. W niektórych momentach temperatura dochodziła do 39 stopni w słońcu.
Ogólnie to nie żałuję że pojechałem. Na pewno nie przejechałbym więcej kilometrów a tak miałem dobry trening.
No i wreszcie nadszedł ten dzień. 10 Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym. W ostatnich dniach prawie wyłącznie myślałem o tej imprezie. Analizowałem swoje szanse, czyniłem przygotowania, przeglądałem wpisy z treningów rok temu. Wszystko wyglądało blado, nawet bardzo. Trochę lepiej przepracowałem zimę, treningi starałem się dobierać bardziej pod ten wyścig. Jednak mimo to wciąż miałem w nogach tylko 2000 km z hakiem. Na dzień przed imprezą chciałem odpuścić sobie wyjazd do Bychawy, gdzie odbywały się zawody. Dopełnieniem niechęci było inne tylne koło - Cosmica nie dało się naprawić na czas :-(
Na dojazd przeznaczyłem 3 i pół godziny, dlatego na spokojnie wyjechałem z domu o 7. Zdawało się że czasu mam pełno a ostatecznie dojechałem w pośpiechu 40 minut przed startem. Do biura zawodów kolejka - ludzi było znacznie więcej niż przed rokiem. Nerwowe czekanie na zapis. Nareszcie dostałem czip i numer startowy. Biegnę szybko do samochodu żeby przygotować rower i przebrać się. Okazuje się że przez pomyłkę założyłem do tylnego koła dziurawą dętkę i muszę ją wymienić na dobrą. Przed startem spotykam jeszcze kilku znajomych. M. in. Konrada Korzeniowskiego, który przyjechał na ML jako przedstawiciel Wertykala.
W tym roku, z racji Euro nie było obstawy policji a jej funkcję przejęli strażacy, którzy spisali się równie dobrze jak policjanci. Start trochę się opóźnił, ale na większości nie robiło to większego wrażenia. Ja natomiast stałem zestresowany i nawet nie miałem ochoty na śmianie się czy wygłupy. Zerkałem kątem oka z kim przyjdzie mi walczyć. Większość osób na wypasionych karbonowych szosówkach z karbonowymi wysokoprofilowymi kołami, a ja na rowerze ważącym prawie tonę. Nawet myśl że "to nie sprzęt jeździ a kolarz" nie dodawała mi sił. Ktoś dopytywał jakie tempo i trasa. No cóż...rok temu pierwsze okrążenie było spokojne (przynajmniej wg. mnie) dopiero drugie i trzecie było prawdziwym ściganiem. Trasa prawie identyczna jak rok temu, niedługie podjazdy, trochę dłuższych zjazdów i trochę płaskiego.
Nareszcie wystartowaliśmy. Przed nami samochód - pilot. Na samym przodzie jedzie wóz strażacki, który rozgania auta jadące z przeciwka. Grupa się tasuje, ludzi jest dwa razy więcej (jak nie trzy) niż rok temu a tym samym niebezpieczniej. Mnie natomiast najbardziej interesują ci kolarze z czerwonymi numerkami na plecach - moja kategoria. Staram się zliczyć z iloma przeciwnikami przyjdzie mi się zmierzyć. Siadam na koło Konrada Korzeniowskiego. Znając jego formę i możliwości czułem że będzie nadawał mocne tempo, a mnie nie zostało nic innego jak dać z siebie wszystko i walczyć do upadłego.
Przejechaliśmy może z 10 kilometrów jak poszła pierwsza ucieczka. Jeden kolarz (na szczęście przedstawiciel firmy farmaceutycznej, a więc poza naszą konkurencją) odskoczył od peletonu i ciągle powiększał przewagę. Nikt nie starał się go gonić. Nie wiem czy dlatego że wiedzieli że nie mają z nim szans, czy też każdy podobnie jak ja myślał że prędzej czy później opadnie z sił. W każdym razie peleton jechał swoim tempem. Dojeżdżamy do pierwszego podjazdu. Zaczęło się szarpanie, ktoś stara się uciekać ale zaraz ucieczka zostaje skasowana. Mnie natomiast jedzie się źle. Tętno od razu sięga maksimum, nie mogę złapać oddechu, czułem że będzie ze mną coraz gorzej.
Staram się nie wychodzić na zmianę, chowam się w peletonie żeby odpoczywać. Trochę zjazdu a następnie lekki podjazd. Tempo nie spada, wręcz przeciwnie cały czas przyspieszamy (jest zdecydowanie szybciej niż rok czy 3 lata temu). Wyjeżdżamy na drogę główną (nienawidzę tego fragmentu), gdzie jest trochę pod górę i odsłonięty teren. Słoneczko grzeje, wiatr wieje lekki z boku. Dotychczas w tym miejscu była mocna ucieczka. Tym razem wszyscy wolno, jakby każdy odpoczywał albo badał przeciwników. Dostaję zjebkę od starszego kolarza obok mnie za to że jadę nierówno i odbijam na boki. Mówiąc szczerze to robiłem to nieświadomie byle tylko trzymać się za czyimś kołem, a ciągłe skoki nie sprzyjały chowaniu się przed wiatrem. Od tego momentu muszę pilnować się podwójnie. Dojeżdżamy do najbardziej stromego podjazdu na całej trasie. Szykowałem się na ostre szarpnięcie, ale wszyscy równo nie za szybko wspinamy się na górę. Powoli mija pierwsze okrążenie, na szczęście poczułem się lepiej, nogi nabrały sił i mogłem trzymać tempo, które znów wzrosło jak tylko zjechaliśmy na drugie okrążenie.
Po minięciu punktu w którym znajdowała się meta wszyscy rzucili się do ataku. Znów zaczęło się szarpanie i duże tempo, mimo którego peleton za bardzo nie zmniejszył się. Osoby, które odpadały można było policzyć na palcach jednej dłoni. Znów przeszły mnie myśli że za niedługo odpadnę. Wspomagam się batonikiem staram się jeść i pić tyle póki nie dopadną mnie mdłości i nie będę w stanie nic przyjąć. Ponownie ucieczka, gość odjeżdża w samotności a nikt nie stara się go gonić. Co gorsza kolarz z mojej kategorii. Momentami w przypływie sił wychodzę na zmianę, staram się nadawać tempo. Podczas schodzenia ze zmiany ktoś kto jechał tuż za mną zalicza glebę. Nie wiem jak to się stało. Inni kolarze mówili że to nie moja wina, ja też nie czułem żadnego otarcia, jednak mimo to mam wyrzuty sumienia że za bardzo energicznie odbiłem w bok i nie poświęciłem za dużo czasu żeby ocenić kto za mną jedzie. Z kilometra na kilometr nogi stają się (co mnie zaskoczyło) coraz silniejsze. Nie czuję zmęczenia, serce się wyciszyło i już nie wali jak zwariowane. Zarzucam żel i przystępujemy do wspinania się na stromy podjazd, a następnie staram się trzymać z przodu stawki żeby nie przegapić jakiejś ucieczki, czy też nie uczestniczyć w jakiejś kraksie. W przeciągu jednego okrążenia niebo pokryły gęste ciemne chmury. Gdy wjeżdżamy na 3 okrążenie zaczyna padać.
Tuż na początku 3 rudny Konrad Korzeniowski dał mocną zmianę i odskoczyła spora grupa. Peleton rozbił się na 2 części. Deszcz padał coraz mocniej, przez co trudno było jechać po zmianach. Widząc że za specjalnie nikt nie pali się do pogoni za uciekającą grupą. Samemu nie miałem za wiele sił, gdyż trochę przeforsowałem się na drugim okrążeniu. Chwytam po drugi z żeli i chowam się gdzieś z tyłu żeby poczekać aż się wchłonie. Na nasze szczęście grupa z przodu przestała się oddalać. Ktoś rzucił hasło że gonimy. Kilka mocnych zmian, w tym jedna moja i kasujemy ucieczkę. Nawet nie było chwili na odpoczynek jak wielokrotny Mistrz Lekarzy starał się odskoczyć od grupy. Na szczęście czujność i zachowane siły pozwoliły mi prawie każdą jego akcję kasować. Peleton na chwilę zwalnia, wjeżdżamy na główną drogę, prędkość nie przekracza 30 km/h. W przypływie sił zaczynam samotną ucieczkę - w sumie tak dla jaj - bez żadnej przyczyny. Myślałem że ktoś za mną pojedzie, ale nic takiego się nie stało. Dopiero po kilku minutach uciekania zorganizowała się grupa która mnie dogoniła. Znów zaczyna się szarpanie inicjowane przez Mistrza, wszyscy mocno zmęczeni jadą nierówno w efekcie czego ktoś w środku peletonu wywraca się.
Do mety pozostało 5 kilometrów. Deszcz na chwilkę słabnie. Grupa w praktycznie niezmienionym składzie zbliżała się dd mety. Niewiele osób odpadło, a układ był bardzo niekorzystny. Jechało ze mną z 6-7 pretendentów to pudła w mojej kategorii a do tego lewa łydka zrobiła się sztywna i czułem zbliżający się skurcz. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Kilometr do mety, zeszłoroczny Mistrz Lekarzy zablokowany z obydwu stron. Znajduję lukę w peletonie i robię skok w bok, a wraz ze mną cała czołówka. Wszyscy zmierzamy pod górę, na szczycie której jest meta. Przed sobą widzę dwóch gości z czerwonymi numerkami. Pokracznie zaczynam szarpać pedałami byle tylko nie zostać z tyłu. W moim polu widzenia jest z 5 kolarzy w tym Konrad Korzeniowski. Koledze z mojej kategorii, który jechał obok przeskakuje łańcuch. Na jakieś 200 metrów przed metą łapie mnie silny skurcz w prawym udzie. Nie mogę już kręcić w pełni sił, staram się jeszcze dopychać lewą nogą. Ostatecznie rzucam wzrokiem za siebie a tam pustka...czołówka składająca się z góra 8-10 osób, najmocniejsza w tym dniu wpadła na metę praktycznie w tym samym czasie. Zaraz po nich ja a za mną reszta grupy.
W myślach przeklinam i pięścią uderzam w felerne udo...tak niewiele brakowało do uzyskania lepszego wyniku. A może gdyby nie udo to i tak nie uzyskałbym lepszej lokaty?? Zatrzymuję się, wyłączam licznik. Zaczynam analizę w myślach. Czas około 2h 38. Średnia około 39 km, cały wyścig przejechany z blatu. To nie mogło się udać... Staram się przywołać obraz z finiszu. W najgorszej opcji jestem 4 w swojej kategorii, w najlepszej trzeci.
Deszcz znów przybrał na sile. Razem z koleżanką ze studiów - Olą Boroń udajemy się na miejsce startu żeby zapakować rowery i udać się na ogłoszenie wyników. Przy rozmontowaniu roweru okazuje się że w tylnej oponie uszło trochę powietrza :-( czyżbym znów przebił dętkę??
Oczekiwanie na ogłoszenie wyników było nerwowe i nieprzyjemne. Prawie 4 godziny czasu żeby dowiedzieć się czy jestem 4 czy 3. Ostatecznie udaje się! Jestem 3 w swojej kategorii. Klasyfikacji open jeszcze nie widziałem.
Stanąć na podium tej imprezy było moim małym marzeniem. Nie ważne czy 3,2 czy 1 miejsce dla mnie tego dnia największym zwycięstwem było to że przejechałem 100 kilometrów bez kryzysu, na najwyższych obrotach...
Pierwsze koty za płoty - to znaczy pierwszy wyścig w tym roku za mną. Pytanie podstawowe jakie stawiałem sobie przed tym startem to jak stoi moja forma. Przejechałem do tej pory zaledwie 1300 km, no może ciut więcej bo nie wszystko wpisałem. Zimę przepracowałem miernie - bo i czasu nie było za wiele. Niemniej jednak w ostatnim okresie czasu zintensyfikowałem treningi i liczyłem że na to że nie umrę po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach.
Do Ustronia (skąd startował wyścig) pojechałem w dniu imprezy. Dwie godziny drogi i jestem na miejscu. W tym całym porannym pośpiechu zapomniałem sprawdzić w którym dokładnie miejscu jest biuro zawodów. Trochę pobłądziłem, ale na szczęście szybko odnalazłem kolegów z grupy. Obstawa była dość liczna, bo poza naszą stałym składem Road Maratonowym była jeszcze ekipa bufetowa, która miała pełnić funkcję supportu. Brakowało nam jeszcze samochodu technicznego do pełnego profesjonalizmu. Ja natomiast przyjechałem z jednym założeniem - pomóc koleżance Dorocie dojechać do mety z jak najlepszym czasem.
Obawy przed startem stwarzała pogoda, której prognozy były bardzo niesprzyjające. Przed południem miało nastąpić gwałtowne załamanie z intensywnymi opadami deszczu. Tuż przed startem dostałem telefon od taty żebym uważał na siebie gdyż może nawet spaść śnieg.
Istotne w tym wszystkim jest to że stojąc na starcie, było duszno i parno. W krótkich ciuchach stałem i się gotowałem. Równo o 10:00 nastąpił start. Do przejechania 140 kilometrów. Wyjeżdżamy z rynku i kierujemy się na Równicę. W grupie jedzie się raźnie i bez wysiłku. Obstawa policji, zamknięta cała ulica - rewelacja. Chwilę jadę z kolegą z grupy - Niemrawym, a następnie przebijam się do przodu w poszukiwaniu Doroty. Zaczyna się wspinaczka na Równicę. W oddali widzę grupowe koszulki ale staram się nie przekraczać tętna 170 żeby później nie umierać na trasie. Im wyżej wjeżdżamy tym robi się chłodniej. Przy samym szczycie widać przelewające się przez szczyty chmury. W pewnym momencie wpadamy w mgłę.
Na szczycie jest punkt pomiarowy, nawrotka i szybki zjazd w dół. Dopiero na zjeździe zauważam że Dorota została za mną, a ja jak głupi starałem się dojechać do czołówki myśląc że koleżanka jest z przodu. W związku z powyższym na zjeździe się nie spieszyłem, starałem się zwolnić i chwilę poczekać. Tuż przy końcu zjazdu dogania mnie Dorota a wraz z nią Piotrek Kurczyk (kolega z Gliwic i organizator maratonu 550 km/24h na który w tym roku się wybieram. Zabieram się do pracy.
Jedziemy już około godziny. Zaczyna powoli kropić, czas coś zjeść. Podczas wyciągania jedzenia gubię jeden batonik. Wbijamy się w jakieś polne drogi. Strzałki oznaczające trasę zaczynają się dublować ze starymi, przez co podczas jednego z krętych fragmentów gubimy trasę, a wraz z nami kilku innych kolarzy - trzeba się wracać na co tracimy cenny czas.
Zaczyna padać coraz mocniej. Droga robi się niebezpiecznie śliska. Na jednym z podjazdów podczas redukcji biegu spada mi łańcuch i marnuję czas na umieszczenie łańcucha we właściwym miejscu. Grupka odjeżdża a ja muszę później marnować siły żeby dogonić Dorotę, która i tak zwolniła żeby na mnie poczekać. Dalej jedziemy we dwójkę w towarzystwie innego kolarza, który chyba niespecjalnie miał siły ponieważ prawie cały czas jadę na zmianie. Jechaniu na kole zdecydowanie nie sprzyjały drogi po których jechaliśmy - wąskie, z dużą ilością dziur i nierówności. Do tego jeszcze żwir, którym posypano świeże łaty asfaltu. Na jednym z takich płaskich fragmentów o mały włos nie doszłoby do kolizji, kiedy to będący na zmianie kolarz, w ostatniej chwili zauważył skręt i zaczął ostro hamować. W tym momencie dla nas mógł to być koniec wyścigu.
Trasa w większości jest płaska z licznymi hopkami albo lekkimi podjazdami. W sumie to taki profil odpowiada mi najbardziej. Gdyby jeszcze nie padało... Jechaliśmy w krótkich ciuchach a temperatura dochodziła do 8 stopni - wolna jazda nie opłacała się, trzeba było grzać mięśnie jak się tylko da. Na szczęście dogoniła nas większa grupa i mogłem na chwilkę zejść ze zmiany.
Dojeżdżamy do punktu żywieniowego. W oddali widać naszą ekipę bufetową. Jakież to szczęście że przed startem dałem chłopakom bluzę i rękawki. Biorę banana, a w tym czasie Dawid pomaga mi się ubrać. Rewelacja. Życzę każdemu takiej pomocy. Dorota nie zatrzymała się ani na chwilę. Doganiam koleżankę, zdaję jej zapas bananów i wracam do pracy.
Nogi zmarznięte powoli zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Trzeba wspomagać się żelkiem. Kolejny podjazd i znów pech - łańcuch po raz kolejny spada między ramę a korbę. Ponownie muszę się zatrzymać a następnie gonić grupę. Masakra. W okolicy 70 kilometra dojeżdżamy do miejsca gdzie normalnie miał być zjazd na rundy. No i tutaj dobra wiadomość. Zostajemy skierowani do mety - wyścig został skrócony ze względu na złe warunki pogodowe. Czułem się tak jakbym wygrał wojnę światową. Wszyscy w naszej grupce dawali wyrazy radości.
Od tego momentu odliczam kilometry do mety, które mijają szybko. Mimo deszczu tempo nie spadało. Jechaliśmy w okolicy 35-40 km/h. Jakieś 20 kilometrów przed metą na horyzoncie pojawia się czerwona koszulka z płonącym B na plecach. Po stylu jazdy domyślam się że to Staszek Radzik. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do kolegi. Jak się okazało, zatrzymał się żeby udzielić pomocy innemu kolarzowi, który przebił dętkę, a nie miał ze sobą nawet pompki!
Do mety pozostało niewiele ale czeka na nas jeszcze jeden morderczy podjazd. Tutaj każdy swoim tempem, jedni schodzą z rowerów i pokonują wzniesienie z buta. Ja szczęśliwie powoli jakoś wczołguję się na szczyt i zaczynam pogoń za Staszkiem i Dorotą, którzy zdążyli odjechać. Żeby nie było łatwo, po ciężkim wzniesieniu był niebezpieczny zjazd - stromy i wąski. Na nim spotykam Mirka Sólnicę (ode mnie z grupy) oraz widzę kątem oka leżących kolarzy, w tym jednego przykrytego folią termiczną. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Tak czy inaczej resztką siły dołączam do grupy przede mną, w której kolarze widocznie też mieli już dość bo jakoś bardzo nie dociskali na pedały.
Ostatni płaski fragment i ponownie wdrapujemy się na Równicę. Jadąc siłą woli patrzę jak w oddali Dorota wspina się z gracją zupełnie jakby dopiero zaczęła wyścig. Czuję się spełniony i usatysfakcjonowany, mimo iż mam przekonanie że beze mnie koleżanka i tak dałaby sobie radę.
Na Równicę dojeżdżam przemarznięty i zmęczony, ale to nie koniec zabawy. Czeka mnie jeszcze zjazd z góry, a przy temperaturze 8 stopni, padającym deszczu i przemokniętych ciuchach wiąże się z prawdziwym cierpieniem. Ostatecznie doszedłem do wniosku że jest mi na tyle zimno, że nie ma sensu przedłużać męczarni. Dlatego też puściłem hamulce i starałem się znaleźć na dole jak najszybciej.
Przy samochodzie czekała już ekipa bufetowa. I znów mogłem liczyć na pomoc kolegów w rozmontowaniu sprzętu i spakowaniu się. Ubrawszy ciepła i suche ciuchy udałem się na miejsce startu. Niestety okazało się że znajomy z Road Maraton teamu miał wypadek na tamtym stromym zjeździe i wylądował w szpitalu. Ofiar było więcej, ale to chyba on odniósł największe obrażenia.
Z racji fatalnych warunków wiele osób nie ukończyło wyścigu. W sumie nie ma co się dziwić - był to poważny test nie tylko dla sprzętu ale także dla psychiki i organizmu. Oby takich wyścigów w tak niesprzyjających warunkach było jak najmniej.
Moje małe święto rowerowe dobiegło końca. Dzisiaj minął 3 etap a w zasadzie przeleciał, gdyż jechaliśmy momentami tak szybko że większości nie zdążyłem zapamiętać :-) Ale od początku.
6:45 dzwoni budzik, czas na śniadanie. Wstaję z łóżka a mięśnie nóg jakoś tak dziwnie mnie bolą - dawno nie miałem tego uczucia. Zemściło się na mnie wczorajsze lenistwo, czyli to że nie chciało mi się zrobić recovery drinka. Niby zjadłem trochę białka, ale niestety dla mnie nie to nie to samo. Pomyślałem sobie że będę dzisiaj pokutował.
Poranek jeszcze chłodniejszy niż wczoraj. Przed wyruszeniem w drogę dowiadujemy się że trasa została nieznacznie skrócona. Na szczęście organizator odpuścił ostatni fragment etapu, co tłumaczył względami bezpieczeństwa. Dla mnie to była dobra wiadomość jako że każdy kilometr mniej oznaczał krótszą męczarnię.
No i ruszyliśmy. Czekało na nas około 80 km po nieco mniejszych górkach niż na pierwszym etapie, ale sumarycznie przewyższeń wychodziło więcej - podobno. Już od samego startu zafundowano nam piekło. Podjeżdżaliśmy pod Kamesznicę, betonowymi płytami - oj bolało, momentami nawet bardzo. Każdy kto jechał obok mnie przeklinał pod nosem. Przyjemność?? Zerowa. Zastanawiałem się jaki jest sens prowadzenia trasy po takiej kiepskiej nawierzchni. Zamiast walczyć między sobą walczyliśmy z podjazdami. Szczęśliwy był ten, kto miał kompaktową korbę i górską kasetę.
Na szczęście na koniec tego męczącego wstępu był mój ulubiony zjazd do Milówki. Uformowała się nieduża grupka, w której z kolegów z grupy był tylko Waldek. Starałem się wypatrzeć na horyzoncie Gresa, czy przypadkiem nie dołącza do nas ,ale koniec końców doszedłem do wniosku że jest szansa na lepszy wynik i postanowiłem trzymać się grupy.
Milówka -> Nieledwia -> Kiczora. Dość płaski fragment, jedziemy po pseudo zmianach - bez ładu i składu. Raz na jakiś czas pewien niespokojny gość wyskakuje przed grupę wykrzykując że za wolno jedziemy. A peletonik i tak swoim tempem sunął na przód. Za Kiczorą kolejny cholerny podjazd. Trochę mi się dłużył, ale na szczęście nikt z grupy nie odskakiwał więc jechało się w miarę znośnie. Później zjazd, mijamy Laliki i wpadamy w leśne ścieżki, które znane były z pierwszej edycji Road Trophy.
Od tej chwili tempo jedynie wzrastało. Zatrzymałem się na pierwszym i jedynym bufecie, podobnie jak wszyscy z moich towarzyszy. Ponieważ musiałem się najeść arbuza, zostałem w tyle i aż do Czech musiałem samotnie nadrabiać straty.
Fragment trasy przez Czechy to praktycznie same zjazdy. Wprawdzie po przejechaniu połowy moje nogi mówiły zdecydowanie "DOŚĆ!", starałem się jeszcze wychodzić na zmiany i podkręcać tempo. Momentami myślałem na co mi to, ale koniec końców zależało mi na jak najlepszym wyniku. Chciałem dojechać w grupce do Polski i już w swoim tempie wczołgać się pod Ochodzitą.
Plan udało się spełnić w 100%. Do Istebnej wjechałem w takim samym składzie jak na początku etapu. Później grupka zaczęła się rwać i ci co zachowali więcej sił zaczęli uciekać pod górę. Co chwilkę zerkałem czy za moimi plecami nie widać Waldka, który został z tyłu jeszcze zanim zaczęliśmy podjazd za Kiczorą.
Bez większego kryzysu wpadam na metę. Mimo że psychicznie nie czułem jakiegoś zmęczenia, to mięśnie bolały potwornie. Podobnie jak lewe kolano, które na ostatnim podjeździe zaczęło wysiadać. Niedługo za mną dojechali pozostali Bikeholicy.
Po powrocie do kwatery dowiedziałem się że kolega z grupy, jadący przede mną wpadł w dziurę uszkadzając przednie koło. Na szczęście defekt nie był na tyle duży i mógł kontynuować dalszą jazdę. Nasz grupowy mistrz - Saint, był drugi co dawało mu ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej.
Co do reszty wyników to nie orientuję się za bardzo. Wiem tylko tyle że nie byłem ostatni i że dojechałem z czasem 3 godzin i 8 minut. Niestety bardzo szybko musiałem wracać do Krakowa gdyż czekała na mnie praca. Dla mnie to święto bardzo szybko dobiegło końca.
Podsumowując całą imprezę to muszę powiedzieć że czuję się trochę rozczarowany. Rok temu Road Trophy tętniło życiem, była to impreza z pompą i kolarskimi gwiazdami. W tym roku było bardzo kameralnie. Ledwie 99 zawodników. Prawie wszyscy prezentowali bardzo wysoki poziom co powodowało że ciężko było o jakieś lepsze miejsce. Ze strony organizacji nie ma za bardzo się do czego przyczepić. Bufety, posiłki, oznakowanie trasy, wszystko było bardzo dobre.
Zastanawiam się tylko czy wytyczanie takiej piekielnie trudnej trasy ma sens?? Przecież chodzi o to żeby współzawodniczyć między sobą a nie przyjechać żeby upodlić się i walczyć z podjazdami - chociaż zapewne jedno nie wyklucza drugiego.
Natomiast co do mojego występu to był on dla mnie wielką miłą niespodzianką. Przed startem starałem się w miarę często trenować i podnosić formę. Zdrowo się odżywiać, dobrze spać. I....udało się. Wbrew moim obawom jechało mi się znacznie lepiej niż przed rokiem, dałem z siebie 200%
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).