Wpisy archiwalne w kategorii

Wyścigi Szosowe

Dystans całkowity:3531.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:125:05
Średnia prędkość:28.23 km/h
Maksymalna prędkość:66.00 km/h
Suma podjazdów:7861 m
Maks. tętno maksymalne:187 (95 %)
Maks. tętno średnie:166 (85 %)
Suma kalorii:11328 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:196.17 km i 6h 56m
Więcej statystyk

700km w 24h - duże nadzieje, szybki koniec.

Sobota, 28 maja 2011 · Komentarze(5)
Do tej pory pogoda nie przeszkadzała mi za bardzo podczas maratonów. Po prostu, była albo nie. Trzeba się dostosować do panujących warunków i jechać przed siebie. Niestety większość wyścigów to parę godzin jazdy i spokój. Natomiast gdy przyszło jechać w fatalnych warunkach 24h, sytuacja diametralnie się zmienia.

Gliwicki maraton 24 godzinny odbył się po raz trzeci z rzędu. Z roku na rok poprzeczka rosła o 100 km. Tym razem przypadło do przejechania 700 kilometrów. Impreza była medialnie bardzo nagłośniona o czym świadczy fakt że na starcie była Telewizja Katowice oraz dziennikarka z lokalnej gazety. Sporo wcześniej na forumszosowym rozmawialiśmy i omawialiśmy techniczne szczegóły maratonu. Jednoczasowo, razem z „dużym” dystansem odbywała się impreza współtowarzysząca. Większa grupa kolarzy miała do pokonania dystans krótszy o 200 kilometrów. Główny organizator imprezy - Piotrek Kurczyk vel Alinoe razem z ekipą prowadził przygotowania od pół roku.

Na 700 kilometrów zgłosiły się same „sławy” długodystansowych maratonów. Stali bywalcy – Imagisowcy, Spros, Bogdan, Jurek Tracz, Krzysiek Dziedzic, Robert Kądziołka i Jarek Kędziorek. Obok nich byli kolarze mniej lub bardziej doświadczeni ale równie napaleni na ten dystans – m.in. Waldek, Adam vel Travisb którego miałem okazję poznać w Puławach. W sumie na starcie stanęło 14 śmiałków. Dystans 500 km miał znacznie większą grupę uczestników. Od nas brali udział Staszek Radzik i Michał.

Jak to zwykle bywa przed maratonem pakowałem się i przygotowywałem na wariata, myłem rower, smarowałem i sprawdzałem czy wszystko działa. W efekcie poszedłem spać przed 2 w nocy, a ze Staszkiem umówiłem się o 5:30. Jak zwykle spóźniony zabrałem kolegę i pojechaliśmy do Gliwic. Już wtedy w drodze wspominałem że nie przejadę tego dystansu. Ostatnio mało spałem, byłem ciągle w pracy a do tego 3 godziny snu przed startem – to nie mogło się udać. Do tego prognozy pogody były bardzo zmienne. Najpierw zapowiadano lekki deszcz, następnie stałe opady do 14, a pod koniec dnia okazało się że lać ma nieprzerwanie do niedzieli.

Gdy dotarliśmy na Krakowski Rynek (skąd startowaliśmy) na miejscu był tylko Andrzej Wnuk – nasz dobroczyńca, sponsor i współorganizator, osoba bez której nie mielibyśmy takiej bazy maratonowej jaką mieliśmy. Ale o tym później.
Niedługo potem pojawił się Piotrek z Asią, oraz reszta „obsługi”. Deszcz zaczynał się rozkręcać, aż w pewnym momencie lało równo. Po krótkiej odprawie, zaczęliśmy się szykować do wyjazdu. Wyruszyliśmy punktualnie o 10:10. Wtedy nikt nie myślał o fatalnej pogodzie – wszak rok temu bardzo szybko przestało padać i wyszło słońce. Głośno liczymy na to że tak będzie i tym razem.

Pierwsze kilometry w mieście były trudne, mimo że byliśmy prowadzeni przez radiowóz Straży Miejskiej. Duża ilość kałuż i natężony ruch wymagały sporego skupienia. Nareszcie wyjeżdżamy z Gliwic i kierujemy się na Żernicę, miejscowość gdzie jest zlokalizowana baza maratonu. Nastroje w grupie są waleczne, jedziemy równo. Ja myślami jestem już na mecie, rozmyślam nad tym co powiem w domu i w pracy. Mimo stresu czuję podniecenie i myślę o tym cudownym uczuciu, które niesie sukces.

Niestety po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów nastroje trochę się obniżyły. Pojawił się pierwszy przydrożny znak – „nawierzchnia uszkodzona na odc. 2 km”. Mając na uwadze fakt, że z nerów miałem pełny pęcherz moczowy to jazda przez ten fragment była dla mnie bardzo niekomfortowa. Deszcz, na chwilę przestał padać. Zrobiło się trochę lepiej. Jakoś przy okazji przypomniała mi się scena z filmu Forrest Gump, podczas której bohater tytułowy opowiadał że w Wietnamie spotkał każdy rodzaj deszczu - taki padający z góry z dołu i nawet z boku. My mieliśmy podobnie, z tą różnicą że byliśmy w Polsce, jechaliśmy na rowerach a co gorsza na własne życzenie.

Dojeżdżamy do miejscowości Lubieszów. Normalnie nie pamiętałbym tej nazwy, ale tuż przed nią zatrzymaliśmy się „za potrzebą”. Niestety mimo wcześniejszych ustaleń że czekamy na osoby z tyłu, musiałem gonić grupę, która prawie nic nie zwolniła. Szczęśliwie bus jechał trochę wolniej i mogłem złapać jego koło. Lekko zmarznięte nogi zaczęły dawać o sobie znać – sprint ponad 40 km/h w pogoni za grupą zrobił swoje. Pojawił się ból mięśni, co nie wróżyło niczego dobrego. Niedługo po tym pierwszym krótkim postoju, pierwszy uczestnik łapie na jednej z dziur kapcia. Szybko zakłada zapasowe koło i wraca na trasę.

Kierujemy się dalej na Kędzierzyn-Koźle – miasto, które znajdowało się w szczycie zaplanowanej pętli. Podróż utrudniają nam pędzące ciężarówki, które na złamanie karku starają się nas wyprzedzić – generalnie uczucie fatalne jak seria kilku tirów mija nas z hukiem tworząc fontanny wody z piachem. Po kawałku dobrego asfaltu wjeżdżamy w leśną drogę, przestaje wiać boczny wiatr, ale w zamian za to pojawiają się pułapki na asfalcie - kałuże kryjące w sobie dziury. Na jednej takiej gość, który jako pierwszy złapał kapcia przebija dętkę poraz drugi. Mnie natomiast jedzie się trochę lepiej bo w końcu trochę rozgrzałem się. Nie wiem czy to zasługa tych dwóch kanapek, które zjadłem czy tego że tempo wreszcie na chwilę wyrównało się. Niestety przez fragmenty złego asfaltu rytm był bardzo nierówny. Tam gdzie były dziury trzeba było bardzo uważać, peleton rwał się i jechał wolniej. Natomiast na prostych ładnych asfaltach, których było pół na pół w ciągu całej pętli, jechaliśmy bardzo szybko i jednostajnie.

Tuż przed ostatnią większą miejscowością znajdującą się na trasie, Spros podjeżdża do każdego zawodnika i zbiera głosy kto jest za zjazdem do bazy po pierwszej pętli. Musieliśmy wcześniej dać znać o planowanym postoju, żeby Asia mogła przygotować ciepły posiłek. Kolejny fragment złego asfaltu i kolejna osoba łapie kapcia. Podczas gdy dwie osoby starają się naprawić defekt, reszta jedynie na chwilę zatrzymuje się i zaraz po tym zaczyna odjeżdżać. Myślałem że czekamy wszyscy, a tu nagle odjazd.... Trochę zły i zdezorientowany powoli ruszyłem przed siebie a następnie dociągnięty przez busa dołączam do grupy. Gdy dojeżdżamy do Żernicy z tyłu zostaje jeden zawodnik, który zupełnie opadł z sił.

W ciągu pierwszej pętli moje myśli zmieniły się radykalnie. Z euforii i przekonania, że się uda na rezygnację i zniechęcenie. Grupa nie mogła się jakoś zgrać i dogadać odnośnie tempa, postojów i zachowania w razie defektu. Z boku wyglądało to bardzo niestabilnie bo co jakiś czas padały hasła, „wolniej”, „jedziemy”, „czekamy”. Wyglądało to zupełnie inaczej niż poprzednim razem.

Zjeżdżamy do bazy. Szefowa Asia przygotowała jak zwykle przepyszne jedzenie, które cieplutkie czekało na każdego zawodnika. Andrzej Wnuk zapewnił nam doskonałą bazę – wszystko czego zawodnik w naszej sytuacji mógł zapragnąć to mieliśmy to na miejscu. Jednym słowem rewelacja!
W trakcie postoju wycofują się pierwsze trzy osoby. Ja już jestem prawie pewien że przy mojej psychice, możliwościach i przy takim rwanym tempie nie mam szans na przejechanie 700 km. Dlatego zakładam, że jadę do upadłego, tak długo jak się da, licząc przy tym na poprawę pogody. Zmieniam część ciuchów na suche – koszulkę, rękawiczki, zakładam na siebie plastikową prezerwatywę, pod którą pocę się okropnie, ale przynajmniej nie leci na mnie zimna woda. Dostaję nawet lateksowe rękawiczki od Andrzeja które zakładam na świeże rękawiczki (koniec końców mimo tej dodatkowej osłony były całe mokre!)

Ruszamy na drugą pętlę. Zimno…zimno….zimno… dopiero po dłuższym czasie udaje mi się osiągnąć temperaturę „roboczą”. Staram się (co jest dla mnie dość typowe) wypytać towarzyszy o plany i nastroje. Wszyscy mówią to dokładnie to co myślę ja – pożyjemy zobaczymy. Gdzieś w połowie trasy tracę mój motywator – przestała mi grać empetrójka (cholerka włączyła mi się pauza a ja na to nie wpadłem). Licznik przestał pokazywać prędkość - nie wiem czy to wina zamoczonego czujnika czy padła bateria. Pulsometr już jakiś czas temu zalany wodą padł. W 2/3 trasy zaczyna mi dokuczać praktycznie wszystko – od licznych otarć od przemoczonych ciuchów, po zimno i brak możliwości rozkręcenia się. Z kilometra na kilometr koncentracja jest coraz słabsza i po pewnym czasie była na tyle słaba że w ostatniej chwili zauważam dziury. W efekcie kilka razy oberwało mi się za to że nie pokazałem przeszkody. Niestety przytrafiało się to nie tylko mnie, gdyż jak zauważyłem każdy skupiał się na tym żeby samemu nie wpaść w pułapkę – miejscami był prawdziwy slalom. Tak czy inaczej, stałem się potencjalnym zagrożeniem dla grupy. Zjechałem na tyły i starałem się już tam zostać. To był znak że najwyższy czas odpuścić.

Podobno drugą pętlę jechaliśmy szybciej niż pierwszą. Chyba faktycznie tak było bo nie pamiętam jej w większej części. Czy to wina spadku koncentracji?? Tego nie wiem. Gdzieś w okolicy 170 kilometra zapowiadam załodze busa, że po tej pętli rezygnuję z dalszej jazdy. Nawet kilkukrotne zachęty do dalszej jazdy nie zmieniły mojego zdania. Przy tej okazji proszę o napój energetyczny. Dojechałem do grupy, która po moim dołku fizyczno-psychicznym zdążyła po raz kolejny zniknąć mi z pola widzenia. Kilka minut i czuję się jak nowy, zmęczenie zniknęło pod wpływem kofeiny. Może jednak dam radę jechać dalej?

Bacznie obserwuję twarze pozostałych kolarzy. Boguś – takiej miny u niego jeszcze nie widziałem. Uśmiech z twarzy dawno znikł, co jakiś czas głośno kaszlał. Robert Kądziołka – wydawał się być zły. Uskarżał się na zatarte piachem oczy, ale myślę że on to wszystko przetrzyma. Nawet jakby śniegiem prało to Robert nie podda się. Waldek też jakoś taki spokojny. Raptor (z forum szosowego) co jakiś czas uśmiecha się podobnie jak Piotrek. Chłopaki naprawdę byli zmotywowani. Krzysiek Dziedzic co jakiś czas przeklina trasę i zapowiada że jazda w nocy po takim asfalcie to duże ryzyko. Jurek Tracz, jako jeden z najbardziej doświadczonych w grupie potwierdza te obawy. Sprosik podobnie jak ja planuje zjechać po tej pętli.

Dojeżdżamy do Sośnicowic, mijamy miasto i uderzamy na ostatnią prostą przed Żernicą. Pierwszy większy podjazd i ja wysiadam. Kofeina chociaż dała silnego kopa była jedynie maską prawdziwego zmęczenia – przecież przejechaliśmy tylko 200 kilometrów a ja czuję się gorzej niż po 600 kilometrach. Psychicznie czułem się fatalnie. Nie mogłem znaleźć jednego sensownego wytłumaczenia dla swojej niedyspozycji. W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł żeby zasymulować upadek – tak żeby wyglądało, że wycofałem się z poważnego powodu a nie dlatego że było mi zimno, bolały mnie mięśnie, że miałem cały tyłek obdarty z naskórka, a pampers zamienił się w mokrą gąbkę włażącą mi w tyłek i nie spełniającą swojej funkcji.

W zasięgu wzroku mam już znak wskazujący zjazd do bazy. Razem ze Sprosem odbijamy w boczną uliczkę. A tu nagle szok! Boguś wraz z Robertem Kądziołką zjeżdżają z nami. Tego naprawdę się nie spodziewałem. Boguś, rozumiem – kaszlał bardzo brzydko i ciężko oddychał, natomiast Robert…. Jeszcze przed startem żartowałem do dziennikarki, która pojawiła się by zebrać wywiad, że Robert nas wszystkich wykończy zabójczym tempem. Szczerze mówiąc poczułem się trochę lepiej psychicznie. Nie dlatego, że koledzy których uważałem za wzór do naśladowania pod względem maratonów długodystansowych, wycofali się. Tego dnia nawet najsilniejsi nie dali rady fatalnym warunkom. Wszyscy drżeliśmy z zimna identycznie.

Gdy zjechaliśmy do miejsca postojowego na oczach Asi i Andrzeja malowało się zaskoczenie i obawy. Kolejni zawodnicy wycofują się. Ku naszemu szczęściu Andrzej zdziałał cuda i zorganizował ogrzewacze oraz prysznic! Mogliśmy się umyć i wysuszyć – zmyć z siebie ślad walki z przeciwieństwem losu.
W pełnym komforcie oczekujemy na grupę z pięćsetki. Mijaliśmy ich dwa razy podczas jazdy – wyglądali wówczas na bardzo zadowolonych. Tacy byli też w bazie. Zaparci i chętni do dalszej jazdy. Z całej paczki wycofało się jedynie dwóch zawodników. Zaraz po tym jak odjechali kolarze jadący krótszy dystans, zadzwonił Asi telefon. To był znak że nasza grupa zjeżdża do bazy po trzeciej pętli. Wrócili jeszcze bardziej zmęczeni i przemarznięci niż wtedy gdy widziałem ich ostatnim razem. Każdy mówił że z zimna nie jest w stanie zmieniać biegów. Krzysiek wraz z Piotrkiem dygotali z zimna, Waldek i Jarek byli po prostu źli, albo przynajmniej na takich wyglądali, Jarek Tracz był widocznie zrezygnowany. Koniec końców po wycofaniu się Waldka, Jarka i Jurka pozostało jedynie 3 zawodników, spośród których jedynie Raptor miał wyraźny zapał do dalszej jazdy.

Widząc spustoszenie jakie wywołała pogoda, Asia i Andrzej zaczęli namawiać Piotrka by odpuścić 700. W tym czasie Waldek zdążył się umyć i przebrać w suche ciuchy. Ja chciałem wracać do domu jak najszybciej. Myśl o tym że wycofałem się tak wcześnie nie dawała mi spokoju. Nawet świadomość że najtwardsi odpuścili dalszą jazdę specjalnie mnie nie pocieszała. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej jak siedzi się w ciepłym i komfortowym ubraniu a inaczej jak mokniesz w strugach zimnego deszczu, gdy spod kół kolarza przed tobą lecą strugi wody. Chcesz się schować przed wiejącym wiatrem i musisz wybierać albo prysznic spod koła kolegi i osłona od wiatru albo walka z nim i mniejsza ilość wody jaka na ciebie leci.

W drodze powrotnej wymienialiśmy z Waldkiem odczucia co do wyścigu. Nawet perfekcyjna organizacja nie była w stanie wynagrodzić takich warunków jakie mieliśmy podczas jazdy. Obok rezygnacji z dalszej jazdy, równie mocno żałowałem że nie spędzę więcej czasu z tymi wspaniałymi ludźmi jakimi są organizatorzy i uczestnicy. Dla potwierdzenia fatalnej aury, podczas powrotu do domu autostradą, na przeciwnym pasie ruchu, na naszych oczach gość uderza w barierkę ochronną, i roztrzaskuje auto…

Następnego dnia zaczynam dzwonić do Sprosa i Piotrka. Bardzo się martwiłem jak reszta poradziła sobie. Ostatecznie (o ile dobrze zrozumiałem) Krzysiek Dziedzic nie wyjechał na następną pętlę. Piotrek i Raptor dołączyli do grupy jadącej na 500 km i pokonali krótszy dystans. I tak się kończy ta historia. Jedyne co można dodać to jeszcze raz ogromne podziękowania dla organizatorów za trud i serce włożone w przygotowanie imprezy oraz za wspieranie nas w tych trudnych chwilach. Jesteście wspaniali!

V Kolarska Majówka w Wieliczce

Niedziela, 22 maja 2011 · Komentarze(1)
No i już po... V Majówka przeszła do historii. Pogoda była idealna, trasa bardzo fajna. Szkoda tylko że forma jakaś taka dziwna. Ale może zacznę od początku.

Mój udział w Majówce stał pod znakiem zapytania. Słyszałem plotki że trasa będzie kiepska, że pogoda ma się popsuć. Do tego wszystkiego wiedziałem że kryteria uliczne nie ą moją mocną stroną. Wiedziałem że niewiele powalczę, ale kierowałem się myślą że nawet najgorszy wyścig jest najlepszym treningiem.

Miejsce startu było wymarzone - to muszę powiedzieć. Nowo wybudowany kompleks sportowo -rekreacyjny tworzył wspaniałą atmosferę. Z każdej strony widać było inną dyscyplinę sportu. Jednak nas kolarzy było najwięcej.

Po zapisaniu się pogadałem trochę ze znajomymi, których było całkiem sporo. Z Bikeholików startowali: Saint, Mirek Sólnica, Staszek Radzik oraz ja. Na nieszczęście na niedługo przed startem wybuchła mi dętka w przednim kole - przetarła się tuż przy samym wentylku. Próby załatania dziury spoczęły na niczym. Dzięki Mirkowi Sólnicy, który użyczył mi dętki mogłem wystartować.

Na starcie czułem duży wyrzut adrenaliny. Szkoda tylko że napędzała ona serce, a nogi miałem jak z waty.
Start!

Pierwsze kółka były dla mnie bardzo ciężkie. Czołówka ruszyła ostro. Nogi nie rozgrzane (mimo wcześniejszych prób), a serce bardzo szybko wskakiwało na tętno submaksymalne. Co tu dużo mówić, trochę się męczyłem. Starałem się trzymać grupy głównej. Niestety na jednym z pierwszych okrążeń dopadła mnie silna kolka, która praktycznie uniemożliwiła mi głębsze oddychanie. Zacząłem odpadać.

Starałem się trzymać kolegi z Hard Bike Tęcza - Witka Jagodzkiego, z którym chciałem się trochę pościgać. Niestety znów mnie dopadł pech i na zjeździe spadł mi łańcuch. Starałem się odrobić straty, ale nie udało się. Dopadła mnie mniejsza grupka z którą trzymałem się do 22 okrążenia. Jechało mi się znakomicie. Dzięki Marcinowi z Rowerowania, który podał mi wodę nie wysuszyło mnie - podczas wyścigu było bardzo gorąco, nie tylko w sensie sportowym. W pewnym momencie odcięło mi całkowicie siły. Dostałem drugiego dubla na 5 okrążeniu przed końcem - musiałem zejść. Na szczęście bo nie miałem już sił na dalszą walkę.

Dojeżdżam na metę a z boku stoi Mirek. Okazuje się że jego też dopadł pech - nie zgadniecie, złapał gumę :-) Oddałem koledze dętkę i szczęśliwym trafem Pasieczkin poratował mnie nową. Jak już mówiłem - nastawiłem się na dobry trening. Sam rzadko jestem w stanie zmusić się do tego żeby osiągnąć tętno submaksymalne.

Saint był 3 w kategorii. Ja dotarłem chyba jako ostatni, ale to nie ma znaczenia. Zaraz po nas startował Staszek Radzik. Niestety nie doczekałem do końca - musiałem wracać do domu.


Podsumowując - wyścig był chyba najlepszy z dotychczasowych edycji. Bardzo żwawa trasa idealna pogoda, ciekawa obsada i bardzo fajna atmosfera. Jakby tylko jeszcze nawierzchnia po której się ścigaliśmy byłaby lepsza to byłoby idealnie.

Road Trophy 2010

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Trzyeatpowy wyścig Road Trophy.

Relacja i zdjęcia na forum grupy:
http://www.bikeholicy.pl/index.php?option=content&task=view&id=330&Itemid=386

I-szy śląski maraton w Radlinie. 450 km w 24h

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(5)
Sukces smakuje tym lepiej im trudniej do niego było dojść. W sumie tak mógłbym podsumować ten maraton, mimo iż nie przejechałem całego dystansu a jedynie 332 kilometry.

O samym maratonie dowiedziałem się jakiś czas temu od kolegi. Była to kolejna okazja do bicia rekordu dystansu przejechanego w 24 godziny. Przypomnę tylko że mój dotychczasowy rekord wynosił 333 kilometry i chociaż po raz kolejny nie udało mi się go pobić to czuję ogromną satysfakcję.

Odrobinę spóźniony wyjechałem z domu w sobotę by po drodze zabrać z Olkusza Sprosa. O godzinie 10 byliśmy już w Radlinie. Początkowo atmosfera nie zapowiadała fajnej zabawy, ale dopiero jak się okazało kto na ten maraton przyjechał wszystko zaczęło nabierać barw. Po pierwsze przyjechała spora ekipa z Krakowa. Poza naszą dwójką z Bikeholików byli jeszcze Boguś i Michał, do tego Jacek Kozioł, cyborg Robert Kądziołka plus weterani z Imagisa, Piotrek z Gliwic (bardzo miły gość) oraz ikona (równie przesympatyczna) wyścigów długodystansowych - Kudłaty (Sławek Fritz). Poza tym miałem jeszcze okazję poznać kolegę z Forumszosowego.org Łukasza.

O godzinie 11:30 była odprawa, a 40 minut później start. W mieście (z którego łatwo nie było wyjechać przez liczne światła i skrzyżowania) prowadził nas "vice komandor" wyścigu, który tuż za granicami Radlina zniknął za naszymi plecami. W sumie jak tylko obraliśmy właściwy kurs na Wisłę prędkość znacznie wzrosła do 40 km/h.

Trasa maratonu była z początku trochę skomplikowana i nie obyło się bez wpadek. Niektórzy pobłądzili. Na szczęście po pierwszej pętli do Wisły wszystko było już jasne. Chyba powinienem w ogóle od tego zacząć że trasa składała się z trzech jakby pętli. Jechaliśmy od Radlina do Wisły (przez Żory, Skoczów i Ustroń), tam w okolicach 75 kilometra był bufet i z powrotem tą samą trasą wracaliśmy do Radlina. Łącznie jedna pętla miała nieco ponad 150 kilometrów. Do wyboru były 1,2 lub 3 pętle.

Pierwszą połowę pierwszej pętli pokonałem razem z główną grupą trochę za szybko, choć nie ukrywam że sam prowadziłem momentami grupę z taką właśnie prędkością. Tuż przed Ustroniem odłączamy się ze Sprosem od głównej grupy i czekamy na Piotrka z Gliwic który pobłądził gdzieś po drodze. Jadąc wolniej, razem z trzecim kolarzem dojeżdżamy do Michała, który trochę zwolnił w Wiśle. Tam też spotkaliśmy kolarza z teamu Sikorski BikeBoard, z którym trochę pogadaliśmy.

Bufet znajdował się przy samym końcu Wisły. W momencie gdy my wjechaliśmy, grupa z Bogusiem i Robertem na czele wyruszała w dalszą drogę. Chwilę posiedzieliśmy z Michałem i Sprosem a gdy dojechał Piotrek ruszyliśmy w drogę. Przy tym całym zamieszaniu, które panowało na bufecie zapomniałem wziąć bidon. Powrót minął bardzo szybko, nie miałem wówczas za wiele sił oraz nie wiedząc czemu fragment ten pamiętam najmniej.

Gdy dojechaliśmy do punktu kontrolnego w Radlinie, była chwila na zastanowienie się co dalej. Mówiąc szczerze kiepsko widziałem kolejną pętlę, jazda zdążyła mi się znużyć a perspektywa jazdy poraz drugi tą samą drogą średnio mi się podobała. Spros i Michał podobne mieli odczucia. Chłopaki postanowili nie jechać dalej, co w dużej mierze było spowodowane nie do końca sprecyzowanym regulaminem. Umożliwiało im to zaliczenie pierwszej pętli w najlepszym czasie i zajęcie pierwszego i drugiego miejsca.

Ja też postanowiłem się wycofać, ale Spros namawiał mnie do dalszej jazdy. Czułem się nieco zmęczony, a z racji że na bufetach serwowali wyłącznie banany i batoniki, miałem mdłości i niechęć do jedzenia. Jakoś resztkami sił zebrałem się do dalszej drogi. Ubrałem się cieplej, założyłem lampki i w momencie gdy dojechał Piotrek, razem ze Zdzisławem Piekarskim ruszyliśmy przed siebie.

Pierwsze kilometry były dla mnie jak męczarnia. Po pierwsze słońce które świeciło skutecznie podgrzewało powietrze, a do tego każda górka wywoływała u mnie tętno ponad 90% HR Max. Postanowiłem zawrócić tym bardziej że tempo które narzucił Piotrek było dla mnie dużo za szybkie. Pożegnałem się ze Zdzisławem i zawróciłem. W drodze powrotnej zawracałem jeszcze dwukrotnie. W końcu jak mijał mnie Kudłaty postanowiłem ostatecznie zjechać do punktu startu.

Dzień biegł na przód. Spros i Michał byli już przebrani i umyci gdy dojechałem na punkt startu. Oddałem swoją kartkę by załapać się na trzecie miejsce w dystansie 150 kilometrów. Po około 20 minutach siedzenia i żałowania podjętej decyzji, postanowiłem zabrać się z Kudłatym - do tego też namawiał mnie Spros, który nakazał koledze pilnowanie mnie bym nie jechał za szybko.

No i ruszyliśmy we dwójkę dalej. Tempo w porównaniu do tego na początku było zupełnie inne. 20-30 kilometrów na godzinę było dla mnie sporo za mało i trochę mnie to męczyło. Dla Kudłatego natomiast takie tempo było wręcz idealne. Jechaliśmy wspólnie aż zaczęło się ściemniać. W połowie drogi jak zatrzymaliśmy się na sikanie na horyzoncie pojawiło się migające światełko. Był to kolega Sławka, który jechał wolniej i czekał na niego. Jakiś czas później mijamy poraz drugi drogowców, którzy naprawiali zniszczoną przez powódź trasę. Ku naszej uciesze słyszymy od nich "pojechalibyście wreszcie do domu" - nieźle się przy tym uśmialiśmy. Przyspieszyłem trochę żeby pokonać trasę szybciej, poza tym chciałem też zatrzymać się na jedzenie.

Przed samą Wisłą doganiam kilkuosobową grupkę, która stała na poboczu. Chwilkę pojechaliśmy razem i odbiłem na stację benzynową. Była już prawie północ, a ja byłem potwornie głodny. Chciałem zjeść coś słonego, a nie banany i batoniki. Wchodzę na stację benzynową tuż przed Wisłą a koleś do mnie z pretensjami że pakuję się do sklepu z rowerem. Odwróciłem się plecami do tego buca i wyszedłem. W samym centrum Wisły zatrzymuję się na drugiej stacji benzynowej i kupuję kanapki - cholernie nieświeże, ale jakże pyszne w momencie gdy człowiek jest głodny.

Na bufecie zabrałem swój bidon i poczekałem na Kudłatego. Nie chciałem też za długo czekać gdyż temperatura była znacznie niższa niż ta w Radlinie. Mimo ciepłej kawy i herbaty dopadły mnie ogromne dreszcze. Ledwo przejechałem kilka kilometrów i musiałem przyspieszyć. Tak się rozpędziłem że z licznika liczba 40 praktycznie nie znikała.

Jechało mi się wyśmienicie po wyjechaniu z Ustronia zrobiło się cieplej, nikogo na trasie nie było. Byłem tylko ja i ciemność - niespotykane uczucie. Cały ten czas nie schodząc z prędkości oczekiwałem aż na horyzoncie pojawią się jakieś czerwone lampki. Nie czekałem dłużej niż godzinie jak udało mi się dogonić 5 osobową grupę. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem dalej przed siebie. Zwolniłem trochę gdyż magiczne czerstwe kanapki i aktywator w żelu przestawały powoli działać. W trochę wolniejszym tempie dojeżdżam do Radlina. Nieznacznie zmęczony odpuszczam sobie dalszą jazdę. Znudziło mi się jechanie dalej, chociaż czułem że dałbym radę przejechać kolejne 150 kilometrów. Marzyłem żeby położyć się spać, tym bardziej że w poniedziałek szedłem do pracy.

Poszedłem do auta gdzie na tylnym siedzeniu spał Spros. Szybko wrzuciłem rower, wszedłem do śpiwora i nie wiedząc kiedy odszedłem w krainę snu. Leżąc między kołami co jakiś czas przebudzałem się. O godzinie 9 wyszedłem z auta - cały połamany. W tym czasie jakiś gość przyjechał i zaczął się kłócić o regulamin i pierwsze miejsce na dystansie 150 kilometrów. Ponieważ regulamin nie był do końca sprecyzowany, podobnie jak chłopaki gość postanowił zrezygnować z przejechanych już 300 kilometrów i zająć pierwsze miejsce na pierwszej pętli.

Zaraz po wstaniu poszedłem pod prysznic, który był w Ośrodku Sportu skąd startowaliśmy. Powoli zbieraliśmy się do zakończenia imprezy, które było przewidziane dopiero na 14. Czas do rozdania nagród dłużył się niezmierne. Zaraz przed tym zaczęło ostro padać. Co jak co ale pogoda udała się nam idealnie. Mimo że w Wiśle było bardzo zimno to i tak okresami świeciło słońce.

Ogólnie atmosfera maratonu była rewelacyjna, doświadczenia i przemyślenia związane z samą jazdą są bezcenne. Dzięki temu uwierzyłem że przejechanie dłuższego dystansu niż dotychczas jest możliwe. Do minusów maratonu z pewnością trzeba zaliczyć dość pogmatwaną trasę z dużą ilością świateł. Banany i batoniki to dość mało jak na taką trasę, przydałoby się coś jeszcze. Mimo to wszystko jest nadzieja że ten maraton stanie się stałym punktem wyjazdowym w przyszłym roku.

Czasówka Sprosa

Niedziela, 4 października 2009 · Komentarze(0)
Jak zwykle na zakończenie sezonu kolega Spros zorganizował jedyną w swoim rodzaju imprezę, bez której kolarski październik nie miałby prawa istnieć.

7 Mistrzostwa Polski Lekarzy w Kolarstwie Szosowym

Niedziela, 7 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Impreza ta znalazła się w moim kalendarzu startowym już na początku sezonu. Na dzień przed startem zastanawiałem się czy aby jednak nie odpuścić wyjazdu, głównie z racji złego samopoczucia i odległego miejsca zawodów, które znajdowało się w Podlubelskiej Bychawie.

Po przeglądnięciu list startowych z zeszłego roku stwierdziłem ostatecznie, że tak być nie może że w takiej imprezie nie startował nikt z naszego miasta. Dlatego w ostatniej chwili spakowałem się i ruszyłem w 5 godzinną podróż do Pszczelej Woli gdzie znajdowało się biuro zawodów.

W trakcie jazdy zastanawiałem się, z jakiego powodu takie "ogólnopolskie imprezy" są organizowane w takich pipidówach jak Bychawa czy Pszczela Wola (woj. Lubelskie). Już po dojechaniu na miejsce zaczęły się schody. Owa Pszczela Wola to kropka na mapie o długości 3x5 kilometrów (SIC!). Sam nocleg i dojazd do tego miejsca był fatalnie oznakowany, tak samo miejsce biura zawodów. Dla kogoś takiego jak ja, kto zawitał tam pierwszy raz była to masakra. Oczywiście nie obyło się bez błądzenia.

No więc wpadam do biura zawodów chcąc się zarejestrować, a tu druga niemiła niespodzianka. Chcesz się ścigać to trzeba zapłacić 55 zł...nie byłoby nic w tym dziwnego gdyby nie fakt że na stronie internetowej zawodów nie było nic wspomniane o opłacie startowej. Nie wiem czy organizator zawodów sobie żartował czy nie, ale na pytanie dlaczego nie było nic napisane usłyszałem: "bo bałem się że nikt nie przyjedzie". Na ich obronę mogę powiedzieć tyle że organizatorzy to przesympatyczni ludzie.

Jakoś przełknąłem niemiłe przygody i zacząłem się zbierać na czasówkę, która odbywała się tego samego dnia (w piątek). Ledwo zdążyłem wyjść z pokoju i nagle zza moich pleców pada pytanie: "jedziesz rowerem?" trochę zdziowiony odpowiadam że tak. I tutaj kolejne niemiłe zaskoczenie - organizator nie napisał że czasówka odbywa się w Bychawce - kolejnym zadupiu, które nawet nie było zaznaczone na mapce która wisiała przed biurem zawodów. Wypytawszy o drogę jak tam dojechać ruszyłem na przód (mając pół godziny na dojazd). Oczywiście to nie koniec przygody. Źle dogadałem się z osobą, która opisywała mi drogę dojazdu na start i w ten oto sposób zrobiłem sobie trzydziestokilometrową rozgrzewkę, na którą zmarnowałem 50 minut.

Cały spocony i wkurzony na maksa, wpadam na miejsce startu. Ufff...na szczęście moja kategoria startuje na końcu. Popatrzyłem w około na zawodników, żeby zobaczyć z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom gdy zobaczyłem na jakich rowerach ci ludzie się ścigają. Same topowe modele równych marek - od Time'a, poprzez najnowszy model czasowego Looka i inne temu podobne karbonowe konstrukcje. Na szczęście połowa ludzi była na zwykłych szosówkach, podobnie jak ja. Musze też dodać, że większość z tych osób, które miały sylwetki i sprzęt jak zawodowi kolarze to byli przedstawiciele firm farmaceutycznych, którzy zdominowali cały wyścig. Trochę trudno się temu dziwić, czas i warunki pracy trochę odbiegają od tych lekarskich.

Start do czasówki odbywał się z miejsca, nikt nie podtrzymywał startującego, także na samym starcie marnowało się kilka sekund żeby się wpiąć. Trasa liczyła tylko 10 kilometrów, także od początku grzało się tyle ile serce wytrzymało. Starałem się jechać najszybciej jak się da, utrzymując prędkość powyżej 40 km/h. W połowie trasy był nawrót o 180 stopni. Dojechałem na metę w całkiem przyzwoitej formie, na koniec jeszcze dokręcałem zwiększając prędkość do 50tki. Byłem z siebie całkiem zadowolony - 17 miejsce w kat. open (na 44 startujących). W swojej kategorii byłem 4 na 12 startujących.

Po powrocie do miejsca noclegu szybko przygotowałem sprzęt na jutrzejszy dzień, uzupełniłem zapasy energii zajadając makaron i do spania. Start wyścigu o godzinie....12! Marnowanie czasu po prostu. Obudziwszy się o 7 nie miałem już ze sobą co robić...5 godzin do startu - tragedia. Tak czy inaczej sporo przed czasem dojechałem na rowerku (w momencie gdy wszyscy samochodami jechali), w wyznaczone miejsce. Nogi trochę odmawiały posłuszeństwa - czułem, że są ciężkie a mięśnie zakwaszone. Będzie ciężko myślałem.

Z lekkim poślizgiem, w towarzystwie czystego nieba, ruszyliśmy w trasę która wynosiła 102 kilometry. (trzy pętle po 34 km). Trasa była zróżnicowana, jechało się praktycznie albo pod górę albo z górki. Odcinki płaskie stanowiły raptem kilka procent. W zasadzie to co przeszkadzało w całej zabawie to fatalny asfalt, który stanowił połowę okrążenia, trzeba było uważać na dziury i trzymać mocno kierownicę bo momentami rzucało naprawdę nie źle. Dla kontrastu natomiast druga połowa była gładziutka jak pupa niemowlaka.

Pierwsze 15 kilometrów było "rundą honorową", rozgrzewka, spokojne tempo. Oczywiście nie obyło się bez kolizji, ktoś komuś najechał przednim kołem na przerzutkę która została momentalnie zmielona przez szprychy. Nauczony doświadczeniem z Jarnej Klasiki, nawet się nie oglądnąłem, w przeciwieństwie do pozostałych ludzi którzy momentalnie zaczęli patrzeć wstecz powodując dodatkowe niebezpieczne sytuacje.

Na jednym z mocniejszych podjazdów (10%) na trasie, zaczęło się prawdziwe ściganie. Ci mocniejsi od razu wyrwali do przodu. Ja natomiast nie odpuszczałem, rwałem za nimi ile wlezie. Na drugim okrążeniu trójka kolarzy zaczęła ucieczkę. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie myślał nawet o tym żeby ich gonić. Skoczyłem do przodu z hasłem że gonimy ich, kilka osób poszło za mną, ale szło to jakoś bez składu i ładu. Ostatecznie wchłonęliśmy tych trzech uciekających. Na kilka kilometrów przed końcem drugiego okrążenia poczułem że słabnę. W tej całej gonitwie za najlepszymi nie dojadałem za często i to powoli zaczynało się mścić.

Niedługo później odcięło mi prąd na tyle, że myślałem że spadnę z roweru. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i kręcić w głowie. I tak w zasadzie jechałem przez 15 kilometrów. W tym czasie minęło mnie trzech niedobitków którzy odpadli z czołówki. Żel i baton które zjadłem zaraz na początku dołka, zaczęły działać po dłuższym czasie. Efekt był piorunujący - zupełnie jakby ktoś mi wstawił nowe baterie. W ten sposób ostatnie kilometry pokonałem wprawdzie samotnie, ale na pełnym gazie. Niestety stało się to na tyle późno, że dojechałem sam i nie dogoniłem osoby która mnie ostatnia wyprzedziła.


W sumie calą 102 kilometrową trasę pokonałem w 3 godziny i ok 15 minut. Nie wiem jakie miejsce zająłem bo zebrałem się do domu przed ogłoszeniem wyników. Ogólnie rzecz ujmując to jestem średnio zadowolony ze swojej postawy, ale przynajmniej walczyłem dzielnie. Gdyby przyszło mi ocenić całą imprezę to średnio przypadła mi do gustu. Do minusów z pewnością zaliczę mierny przekaz informacji na temat samego wyścigu i miejsc startu, dość hermetyczna atmosfera gdyż wiele osób znało się od dawna i ciężko było z kimkolwiek pogadać, tym bardziej że większość osób zaliczała się do osób sporo starszych ode mnie. Wprawdzie impreza była mistrzostwami lekarzy, to brało w niej udział kilkunastu przedstawicieli firm farmaceutycznych, stomatologów i osób poza konkurencją, którzy nie tylko zawyżali poziom konkurencji (co nie odbieram jako rzecz złą) ale wprowadzali chaos do ogólnej klasyfikacji - ciężko było zgadnąć z kim tak naprawdę się walczy i o jaką lokatę.

Niewątpliwie do plusów trzeba zaliczyć obstawę policyjną na wyścigu, która była bardzo miłym zaskoczeniem. Blokowała ruch dla każdego rowerzysty nie zależnie od miejsca które zajmował. Generalnie warto było pojechać i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Poza tym sędziowie z PZKOLu i samochód z fotografem w bagażniku powodowali że zawody nabrały profesjonalnego charakteru. Mimo to następnym razem zastanowię się czy warto jest tam pojechać. W tej cenie i w tym samym czasie są inne imprezy, które z pewnością są bardziej wartościowe. Sporo się przejechałem na myśli, że w towarzystwie lekarzy będzie mi łatwiej walczyć o jakiś sukces. Wcale nie było tak łatwo, medycy pokazali że poza tym że wykonują ciężki zawód potrafią znaleźć czas na porządne treningi i odnosić sukces nie tylko zawodowy, ale też w swojej pasji.

Zdjęcia i dokładne wyniki podam jak tylko pojawią się na stronie organizatora.