700km w 24h - duże nadzieje, szybki koniec.

Sobota, 28 maja 2011 · Komentarze(5)
Do tej pory pogoda nie przeszkadzała mi za bardzo podczas maratonów. Po prostu, była albo nie. Trzeba się dostosować do panujących warunków i jechać przed siebie. Niestety większość wyścigów to parę godzin jazdy i spokój. Natomiast gdy przyszło jechać w fatalnych warunkach 24h, sytuacja diametralnie się zmienia.

Gliwicki maraton 24 godzinny odbył się po raz trzeci z rzędu. Z roku na rok poprzeczka rosła o 100 km. Tym razem przypadło do przejechania 700 kilometrów. Impreza była medialnie bardzo nagłośniona o czym świadczy fakt że na starcie była Telewizja Katowice oraz dziennikarka z lokalnej gazety. Sporo wcześniej na forumszosowym rozmawialiśmy i omawialiśmy techniczne szczegóły maratonu. Jednoczasowo, razem z „dużym” dystansem odbywała się impreza współtowarzysząca. Większa grupa kolarzy miała do pokonania dystans krótszy o 200 kilometrów. Główny organizator imprezy - Piotrek Kurczyk vel Alinoe razem z ekipą prowadził przygotowania od pół roku.

Na 700 kilometrów zgłosiły się same „sławy” długodystansowych maratonów. Stali bywalcy – Imagisowcy, Spros, Bogdan, Jurek Tracz, Krzysiek Dziedzic, Robert Kądziołka i Jarek Kędziorek. Obok nich byli kolarze mniej lub bardziej doświadczeni ale równie napaleni na ten dystans – m.in. Waldek, Adam vel Travisb którego miałem okazję poznać w Puławach. W sumie na starcie stanęło 14 śmiałków. Dystans 500 km miał znacznie większą grupę uczestników. Od nas brali udział Staszek Radzik i Michał.

Jak to zwykle bywa przed maratonem pakowałem się i przygotowywałem na wariata, myłem rower, smarowałem i sprawdzałem czy wszystko działa. W efekcie poszedłem spać przed 2 w nocy, a ze Staszkiem umówiłem się o 5:30. Jak zwykle spóźniony zabrałem kolegę i pojechaliśmy do Gliwic. Już wtedy w drodze wspominałem że nie przejadę tego dystansu. Ostatnio mało spałem, byłem ciągle w pracy a do tego 3 godziny snu przed startem – to nie mogło się udać. Do tego prognozy pogody były bardzo zmienne. Najpierw zapowiadano lekki deszcz, następnie stałe opady do 14, a pod koniec dnia okazało się że lać ma nieprzerwanie do niedzieli.

Gdy dotarliśmy na Krakowski Rynek (skąd startowaliśmy) na miejscu był tylko Andrzej Wnuk – nasz dobroczyńca, sponsor i współorganizator, osoba bez której nie mielibyśmy takiej bazy maratonowej jaką mieliśmy. Ale o tym później.
Niedługo potem pojawił się Piotrek z Asią, oraz reszta „obsługi”. Deszcz zaczynał się rozkręcać, aż w pewnym momencie lało równo. Po krótkiej odprawie, zaczęliśmy się szykować do wyjazdu. Wyruszyliśmy punktualnie o 10:10. Wtedy nikt nie myślał o fatalnej pogodzie – wszak rok temu bardzo szybko przestało padać i wyszło słońce. Głośno liczymy na to że tak będzie i tym razem.

Pierwsze kilometry w mieście były trudne, mimo że byliśmy prowadzeni przez radiowóz Straży Miejskiej. Duża ilość kałuż i natężony ruch wymagały sporego skupienia. Nareszcie wyjeżdżamy z Gliwic i kierujemy się na Żernicę, miejscowość gdzie jest zlokalizowana baza maratonu. Nastroje w grupie są waleczne, jedziemy równo. Ja myślami jestem już na mecie, rozmyślam nad tym co powiem w domu i w pracy. Mimo stresu czuję podniecenie i myślę o tym cudownym uczuciu, które niesie sukces.

Niestety po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów nastroje trochę się obniżyły. Pojawił się pierwszy przydrożny znak – „nawierzchnia uszkodzona na odc. 2 km”. Mając na uwadze fakt, że z nerów miałem pełny pęcherz moczowy to jazda przez ten fragment była dla mnie bardzo niekomfortowa. Deszcz, na chwilę przestał padać. Zrobiło się trochę lepiej. Jakoś przy okazji przypomniała mi się scena z filmu Forrest Gump, podczas której bohater tytułowy opowiadał że w Wietnamie spotkał każdy rodzaj deszczu - taki padający z góry z dołu i nawet z boku. My mieliśmy podobnie, z tą różnicą że byliśmy w Polsce, jechaliśmy na rowerach a co gorsza na własne życzenie.

Dojeżdżamy do miejscowości Lubieszów. Normalnie nie pamiętałbym tej nazwy, ale tuż przed nią zatrzymaliśmy się „za potrzebą”. Niestety mimo wcześniejszych ustaleń że czekamy na osoby z tyłu, musiałem gonić grupę, która prawie nic nie zwolniła. Szczęśliwie bus jechał trochę wolniej i mogłem złapać jego koło. Lekko zmarznięte nogi zaczęły dawać o sobie znać – sprint ponad 40 km/h w pogoni za grupą zrobił swoje. Pojawił się ból mięśni, co nie wróżyło niczego dobrego. Niedługo po tym pierwszym krótkim postoju, pierwszy uczestnik łapie na jednej z dziur kapcia. Szybko zakłada zapasowe koło i wraca na trasę.

Kierujemy się dalej na Kędzierzyn-Koźle – miasto, które znajdowało się w szczycie zaplanowanej pętli. Podróż utrudniają nam pędzące ciężarówki, które na złamanie karku starają się nas wyprzedzić – generalnie uczucie fatalne jak seria kilku tirów mija nas z hukiem tworząc fontanny wody z piachem. Po kawałku dobrego asfaltu wjeżdżamy w leśną drogę, przestaje wiać boczny wiatr, ale w zamian za to pojawiają się pułapki na asfalcie - kałuże kryjące w sobie dziury. Na jednej takiej gość, który jako pierwszy złapał kapcia przebija dętkę poraz drugi. Mnie natomiast jedzie się trochę lepiej bo w końcu trochę rozgrzałem się. Nie wiem czy to zasługa tych dwóch kanapek, które zjadłem czy tego że tempo wreszcie na chwilę wyrównało się. Niestety przez fragmenty złego asfaltu rytm był bardzo nierówny. Tam gdzie były dziury trzeba było bardzo uważać, peleton rwał się i jechał wolniej. Natomiast na prostych ładnych asfaltach, których było pół na pół w ciągu całej pętli, jechaliśmy bardzo szybko i jednostajnie.

Tuż przed ostatnią większą miejscowością znajdującą się na trasie, Spros podjeżdża do każdego zawodnika i zbiera głosy kto jest za zjazdem do bazy po pierwszej pętli. Musieliśmy wcześniej dać znać o planowanym postoju, żeby Asia mogła przygotować ciepły posiłek. Kolejny fragment złego asfaltu i kolejna osoba łapie kapcia. Podczas gdy dwie osoby starają się naprawić defekt, reszta jedynie na chwilę zatrzymuje się i zaraz po tym zaczyna odjeżdżać. Myślałem że czekamy wszyscy, a tu nagle odjazd.... Trochę zły i zdezorientowany powoli ruszyłem przed siebie a następnie dociągnięty przez busa dołączam do grupy. Gdy dojeżdżamy do Żernicy z tyłu zostaje jeden zawodnik, który zupełnie opadł z sił.

W ciągu pierwszej pętli moje myśli zmieniły się radykalnie. Z euforii i przekonania, że się uda na rezygnację i zniechęcenie. Grupa nie mogła się jakoś zgrać i dogadać odnośnie tempa, postojów i zachowania w razie defektu. Z boku wyglądało to bardzo niestabilnie bo co jakiś czas padały hasła, „wolniej”, „jedziemy”, „czekamy”. Wyglądało to zupełnie inaczej niż poprzednim razem.

Zjeżdżamy do bazy. Szefowa Asia przygotowała jak zwykle przepyszne jedzenie, które cieplutkie czekało na każdego zawodnika. Andrzej Wnuk zapewnił nam doskonałą bazę – wszystko czego zawodnik w naszej sytuacji mógł zapragnąć to mieliśmy to na miejscu. Jednym słowem rewelacja!
W trakcie postoju wycofują się pierwsze trzy osoby. Ja już jestem prawie pewien że przy mojej psychice, możliwościach i przy takim rwanym tempie nie mam szans na przejechanie 700 km. Dlatego zakładam, że jadę do upadłego, tak długo jak się da, licząc przy tym na poprawę pogody. Zmieniam część ciuchów na suche – koszulkę, rękawiczki, zakładam na siebie plastikową prezerwatywę, pod którą pocę się okropnie, ale przynajmniej nie leci na mnie zimna woda. Dostaję nawet lateksowe rękawiczki od Andrzeja które zakładam na świeże rękawiczki (koniec końców mimo tej dodatkowej osłony były całe mokre!)

Ruszamy na drugą pętlę. Zimno…zimno….zimno… dopiero po dłuższym czasie udaje mi się osiągnąć temperaturę „roboczą”. Staram się (co jest dla mnie dość typowe) wypytać towarzyszy o plany i nastroje. Wszyscy mówią to dokładnie to co myślę ja – pożyjemy zobaczymy. Gdzieś w połowie trasy tracę mój motywator – przestała mi grać empetrójka (cholerka włączyła mi się pauza a ja na to nie wpadłem). Licznik przestał pokazywać prędkość - nie wiem czy to wina zamoczonego czujnika czy padła bateria. Pulsometr już jakiś czas temu zalany wodą padł. W 2/3 trasy zaczyna mi dokuczać praktycznie wszystko – od licznych otarć od przemoczonych ciuchów, po zimno i brak możliwości rozkręcenia się. Z kilometra na kilometr koncentracja jest coraz słabsza i po pewnym czasie była na tyle słaba że w ostatniej chwili zauważam dziury. W efekcie kilka razy oberwało mi się za to że nie pokazałem przeszkody. Niestety przytrafiało się to nie tylko mnie, gdyż jak zauważyłem każdy skupiał się na tym żeby samemu nie wpaść w pułapkę – miejscami był prawdziwy slalom. Tak czy inaczej, stałem się potencjalnym zagrożeniem dla grupy. Zjechałem na tyły i starałem się już tam zostać. To był znak że najwyższy czas odpuścić.

Podobno drugą pętlę jechaliśmy szybciej niż pierwszą. Chyba faktycznie tak było bo nie pamiętam jej w większej części. Czy to wina spadku koncentracji?? Tego nie wiem. Gdzieś w okolicy 170 kilometra zapowiadam załodze busa, że po tej pętli rezygnuję z dalszej jazdy. Nawet kilkukrotne zachęty do dalszej jazdy nie zmieniły mojego zdania. Przy tej okazji proszę o napój energetyczny. Dojechałem do grupy, która po moim dołku fizyczno-psychicznym zdążyła po raz kolejny zniknąć mi z pola widzenia. Kilka minut i czuję się jak nowy, zmęczenie zniknęło pod wpływem kofeiny. Może jednak dam radę jechać dalej?

Bacznie obserwuję twarze pozostałych kolarzy. Boguś – takiej miny u niego jeszcze nie widziałem. Uśmiech z twarzy dawno znikł, co jakiś czas głośno kaszlał. Robert Kądziołka – wydawał się być zły. Uskarżał się na zatarte piachem oczy, ale myślę że on to wszystko przetrzyma. Nawet jakby śniegiem prało to Robert nie podda się. Waldek też jakoś taki spokojny. Raptor (z forum szosowego) co jakiś czas uśmiecha się podobnie jak Piotrek. Chłopaki naprawdę byli zmotywowani. Krzysiek Dziedzic co jakiś czas przeklina trasę i zapowiada że jazda w nocy po takim asfalcie to duże ryzyko. Jurek Tracz, jako jeden z najbardziej doświadczonych w grupie potwierdza te obawy. Sprosik podobnie jak ja planuje zjechać po tej pętli.

Dojeżdżamy do Sośnicowic, mijamy miasto i uderzamy na ostatnią prostą przed Żernicą. Pierwszy większy podjazd i ja wysiadam. Kofeina chociaż dała silnego kopa była jedynie maską prawdziwego zmęczenia – przecież przejechaliśmy tylko 200 kilometrów a ja czuję się gorzej niż po 600 kilometrach. Psychicznie czułem się fatalnie. Nie mogłem znaleźć jednego sensownego wytłumaczenia dla swojej niedyspozycji. W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł żeby zasymulować upadek – tak żeby wyglądało, że wycofałem się z poważnego powodu a nie dlatego że było mi zimno, bolały mnie mięśnie, że miałem cały tyłek obdarty z naskórka, a pampers zamienił się w mokrą gąbkę włażącą mi w tyłek i nie spełniającą swojej funkcji.

W zasięgu wzroku mam już znak wskazujący zjazd do bazy. Razem ze Sprosem odbijamy w boczną uliczkę. A tu nagle szok! Boguś wraz z Robertem Kądziołką zjeżdżają z nami. Tego naprawdę się nie spodziewałem. Boguś, rozumiem – kaszlał bardzo brzydko i ciężko oddychał, natomiast Robert…. Jeszcze przed startem żartowałem do dziennikarki, która pojawiła się by zebrać wywiad, że Robert nas wszystkich wykończy zabójczym tempem. Szczerze mówiąc poczułem się trochę lepiej psychicznie. Nie dlatego, że koledzy których uważałem za wzór do naśladowania pod względem maratonów długodystansowych, wycofali się. Tego dnia nawet najsilniejsi nie dali rady fatalnym warunkom. Wszyscy drżeliśmy z zimna identycznie.

Gdy zjechaliśmy do miejsca postojowego na oczach Asi i Andrzeja malowało się zaskoczenie i obawy. Kolejni zawodnicy wycofują się. Ku naszemu szczęściu Andrzej zdziałał cuda i zorganizował ogrzewacze oraz prysznic! Mogliśmy się umyć i wysuszyć – zmyć z siebie ślad walki z przeciwieństwem losu.
W pełnym komforcie oczekujemy na grupę z pięćsetki. Mijaliśmy ich dwa razy podczas jazdy – wyglądali wówczas na bardzo zadowolonych. Tacy byli też w bazie. Zaparci i chętni do dalszej jazdy. Z całej paczki wycofało się jedynie dwóch zawodników. Zaraz po tym jak odjechali kolarze jadący krótszy dystans, zadzwonił Asi telefon. To był znak że nasza grupa zjeżdża do bazy po trzeciej pętli. Wrócili jeszcze bardziej zmęczeni i przemarznięci niż wtedy gdy widziałem ich ostatnim razem. Każdy mówił że z zimna nie jest w stanie zmieniać biegów. Krzysiek wraz z Piotrkiem dygotali z zimna, Waldek i Jarek byli po prostu źli, albo przynajmniej na takich wyglądali, Jarek Tracz był widocznie zrezygnowany. Koniec końców po wycofaniu się Waldka, Jarka i Jurka pozostało jedynie 3 zawodników, spośród których jedynie Raptor miał wyraźny zapał do dalszej jazdy.

Widząc spustoszenie jakie wywołała pogoda, Asia i Andrzej zaczęli namawiać Piotrka by odpuścić 700. W tym czasie Waldek zdążył się umyć i przebrać w suche ciuchy. Ja chciałem wracać do domu jak najszybciej. Myśl o tym że wycofałem się tak wcześnie nie dawała mi spokoju. Nawet świadomość że najtwardsi odpuścili dalszą jazdę specjalnie mnie nie pocieszała. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej jak siedzi się w ciepłym i komfortowym ubraniu a inaczej jak mokniesz w strugach zimnego deszczu, gdy spod kół kolarza przed tobą lecą strugi wody. Chcesz się schować przed wiejącym wiatrem i musisz wybierać albo prysznic spod koła kolegi i osłona od wiatru albo walka z nim i mniejsza ilość wody jaka na ciebie leci.

W drodze powrotnej wymienialiśmy z Waldkiem odczucia co do wyścigu. Nawet perfekcyjna organizacja nie była w stanie wynagrodzić takich warunków jakie mieliśmy podczas jazdy. Obok rezygnacji z dalszej jazdy, równie mocno żałowałem że nie spędzę więcej czasu z tymi wspaniałymi ludźmi jakimi są organizatorzy i uczestnicy. Dla potwierdzenia fatalnej aury, podczas powrotu do domu autostradą, na przeciwnym pasie ruchu, na naszych oczach gość uderza w barierkę ochronną, i roztrzaskuje auto…

Następnego dnia zaczynam dzwonić do Sprosa i Piotrka. Bardzo się martwiłem jak reszta poradziła sobie. Ostatecznie (o ile dobrze zrozumiałem) Krzysiek Dziedzic nie wyjechał na następną pętlę. Piotrek i Raptor dołączyli do grupy jadącej na 500 km i pokonali krótszy dystans. I tak się kończy ta historia. Jedyne co można dodać to jeszcze raz ogromne podziękowania dla organizatorów za trud i serce włożone w przygotowanie imprezy oraz za wspieranie nas w tych trudnych chwilach. Jesteście wspaniali!

Komentarze (5)

No bo wszystko to było śmieszne, tyle starań przygotowań i poświęceń...a tu jeb...taka pogoda. Dzięki za wspólną jazdę!

Jelitek 18:57 poniedziałek, 30 maja 2011

Dzięki Stary za przejazd :) Następnym razem będzie lepiej. :)

btw. jesteś chyba jedyną osobą która na 2 okrążeniu była wstanie się uśmiechnąć :D

raptor 16:57 poniedziałek, 30 maja 2011

Ja się zepsułem, tzn. miałem wypadek, a we mnie wpadły chyba 2 osoby, z czego jedna rozwaliła sobie koło o mnie, albo o mój rower. Błąd zrobiłem, że jechałem z tyłu, 2 pętle jechałem w miarę z przodu żeby widzieć te dziury, a na 3 stwierdziłem że odpocznę trochę, i powlokę się z tyłu. Jak się okazało to był błąd. W sumie to byłem niesamowicie wkurzony że rozwaliłem sobie rower, bardzo chciałem ukończyć ten maraton, i nie po to się męczyłem w tym syfie mokrym przez ponad 200km, żeby potem odpaść :(

Perkoz 16:16 poniedziałek, 30 maja 2011

To było tak w połowie między Lubieszowem a Kędzierzynem. Akurat ten młody był przedostatni, później dojechać do nas busem.

Jelitek 15:42 poniedziałek, 30 maja 2011

nie pamietam zeby w lubieszowie ktos sie zepsul i trzeba bylo latac. nikt z tylu nie krzyczal, ale rzeczywiscie potem mlody dojechal w busie z nowym kolem.

spros 15:24 poniedziałek, 30 maja 2011
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa nages

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]