Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2013

Dystans całkowity:209.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:07:18
Średnia prędkość:28.63 km/h
Maks. tętno maksymalne:186 (95 %)
Suma kalorii:1800 kcal
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:104.50 km i 3h 39m
Więcej statystyk

XI Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(0)
15 Czerwiec 2013. Pierwsze Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym po 10tej edycji, która miała być ostatnią. Zawody, które spędzały rowerowy sen z moich oczu przez ostatnie kilka dni. Forma - beznadziejna. Miałem mieć nowy rower na imprezę ale nie przyszły części (Dzieki bikestacja.pl!). W efekcie jak wstałem rano, to zastanawiałem się czy w ogóle jechać. Do tego ten niemiły stres, kóry był wynikem chęci zaprezentowania się podczas wyścigu z jak najlepszej strony. Ot tak żeby nie narobić wstydu sobie i ogólnie Bikeholikom. Wprawdzie poziom zawodów nie jest tak wysoki jak na otwartych maratonach, ale wciąż startują osoby które są bardzo bardzo mocne.

Przez ostatni tydzień starałem się nadgonić formę. We środę stówka do Myślenic a w piątek lekkie kręcenie na rozruszanie mięśni. Krótko mówiąc D***A a nie trening. Na domiar złego po drodze co chwilę padało. "A niech się wypada i da spokój" - myślałem podczas jazdy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, jak będzie wyglądał sprinterski finisz jeśli uda mi się doczołgać do końca. W tym roku meta była na płaskim, a nie pod górkę jak poprzednio.

Niedługo przed startem wyścigu zaczął padać deszcz. Było zimno - termometr pokazywał 17 stopni...na szczęście pogoda zmieniła się bardzo szybko. Wyszło słońce a droga momentalnie zaczęła wysychać.

Na starcie było mało ludzi - wyraźnie mniej niż rok temu. Niestety nie było się z czego cieszyć, gdyż mało kto w tym towarzystwie wyglądał na "amatora kolarskich wycieczek". Po prostu - na pierwszy rzut oka było widać że ci ludzie przyjechali ostro się ścigać i nie odpuszczą nawet na chwilę. No cóż trzeba było zacząć zabawę na całego i jechać w trupa, licząc na odrobinę szczęscia.

Okrążenie numer jeden:
Już na samym początku mieliśmy atrakcję, policjant prowadzcy peleton pomylił drogę, zatrzymał nagle motocykl, za nim stanęło auto z fotografem a cały peleton o mało nie wpakował się w wyżej wymienionych. Ostre hamowanie, dźwięk kolidujących rowerów. Na szczęście nikomu nic się nie stało i w pełnym składzie po mini przerwie ruszamy na przód. Na drugim podjeździe poszła pierwsza petarda. Na drugiej górce czołówka jeszcze mocniej pocisnęła. Lekko nie było - ale pierwsze okrążenie z reguły tak wygląda. Ja natomiast siedziałem grzecznie, nie harcowałem i pilnowałem zawodników z mojej kategorii żeby przypadkiem nie odjechali. Wiedziałem że sił mam mało, więc nie chciałem zajechać się na początku, tym bardziej że to drugie okrążenie przeważnie decyduje o tym kto odpada a kto zostaje by walczyć dalej.

Okrążenie drugie:
Zjazd z górki, skręt 90st. w prawo, dupsko w górę, sprint i cała grupa rusza na drugie okrążenie. Na każdym podjeździe i zaraz za nim czołówka stara się zmęczyć przeciwników. Ja powoli zaczynam mieć dość, ale na szczęscie żelki Maxima ratują mnie za każdym razem gdy po nie sięgałem (żele Isostara to straszny szit!). Na najcięższym podjeździe na pętli zaczynam powoli odpadać, ale gdy czołówka zwalnia a wraz z nią cały peleton, mogę resztką sił dołączyć. Zaczynam myśleć o pretekście, by wycofać się z wyścigu. Mam już serdecznie dość, a psychika powoli zaczyna siadać. Jestem prawie pewien że na najbliższym podjeździe pójdzie odjazd a ja zakończę mój występ. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko układa się po mojej myśli.

Okrążenie trzecie:
Dopiero po prawie 70 kilometrach ścigania zaczynam wchodzić w swój rytm. Nie było to łatwe, gdyż nawierzchnia w połowie przebiegu okrążenia była w okropnym stanie. Pełno nierówności, uskoków i dziur powodowały że trzeba było jechać w ogromnym skupieniu żeby nie wpierniczyć się komuć w koło. Na jednej z dziur słyszę głośny trzask dobijający się z mojego przedniego koła. Czekałem tylko na syk powietrza z przebitej dętki. Gdy to jednak nie następuje zauważam, że kierownica poluzowała się nieznacznie i zanurkowała w dół - cholera co za niedogodność, ale nie ma niestety to nie wyścig zawodowców i nie ma jak tego naprawić w trakcie jazdy. Wszystko dzieje się zbyt szybko, a ludzie unikający dziur w drodze wymuszają jeszcze większe skupienie.

W drugiej połowie trzeciej pętli zauważam, że albo wszyscy oszczędzają siły na finisz albo są już zmęczeni. Mimo że trzecia pętla jest najwolniejsza ze wszystkich, to i tak średnia wyścigu oscyluje w granicy 37 km/h (to i tak mniej niż rok temu). Do mety zostało 5 kilometrów. Szaleńcze tempo powraca. Kolejni zawodnicy odpadają od peltonu, który i tak zdążył się już o połowę zmniejszyć od momentu startu.

Ostatni podjazd, wszycy rzucają się przed siebie. Pada pierwsza gleba, jeden zawodnik zepchnięty na pobocze przez innego ląduje na barierkach energochłonnych. To dodatkowo motywuje mnie do walki, jako że poszkodowany był z mojej kategorii wiekowej (jak na złość z mojej kategorii wiekowej prawie nikt nie został z tyłu). W ferworze walki o mały włos ja nie ląduję na asfalcie. Przeciskający się do przodu zawodnik zahacza tylnym kołem o moje przednie. Porządnie mną zachwiało, ale utrzymałem równowagę.

Do mety kilometr. Ostatni zjazd. Kolejna gleba. Dociśnięty do krawężnika Michał Małysza - wieloktrotny Mistrz Polski Lekarzy i faworyt do kolejnej wygranej, ląduje na chodniku mocno się obijając. Wraz z nim leży jeszcze jedna osoba. Robi się bardzo gorąco, a przeciśnięcie się do przodu staje się niemożliwe. Będąc w trzecim rzędzie na ostatnim zakręcie staram się wcisnąć gdzieś z boku żeby tylko znaleźć się na kole osoby z czołówki i z tej pozycji zaatakować. Nie mogę uwierzyć, ale pod wpływem adrenaliny zaczynam czuć moc w nogach. Staję na pedały nabieram prędkości i na 300 metrów przed metą zaczynam doganiać lidera z mojej kategorii.... nagle w milisekundzie dwaj kolarze, których wykorzystałem do rozpędzenia się lądują na asfalcie tuż przede mną. W zwolnionym tempie widzę jak zaciśnięte przednie koło stawia cały rower prawie pionowo a ja o mały włos nie wpadam w objęcia matki Ziemi. W panice puszczam klamkę hamulca, ocieram się o rower leżącego zawodnika i wracam na prostą. Oglądam się za siebie, a tam pusto. Cała walka poszła na marne. Z finiszującej grupy - nie licząc osób, które upadły, dojechałem ostatni....

Patrząc teraz na cały wyścig to myślę sobie że nie mam co żałować wyniku. Takie jest po prostu ściganie. Jak nie masz szczęścia to wyminie cię słabszy i wygra. Dobrze że przy tym całym szaleństwie jakie miało dzisiaj miejsce nie doszło do poważniejszego wypadku, a ja przy wszystkich okolicznościach nie zaliczyłem gleby. Najbardziej pocieszajacy jest fakt, że utrzymałem się w czołówce a nawet miałem okazję powalczyć z najlepszymi na końcu. Tak czy inaczej bomby dzisiaj nie było :-D

Gdy tylko będą oficjalne wyniki wrzucę je tutaj. Na pewno byłem 4 w kat. A

Galicja Road Maraton

Sobota, 8 czerwca 2013 · Komentarze(2)
Ostatnimi czasy pogoda daję nam ostro w dupę. Raz pada, raz świeci słońce. W sumie to prognozy pogody już od jakiegoś czasu wyglądają bardzo podobnie.

W każdym razie przez pracę i pogodę nie było kiedy trenować i praktycznie cały tydzień przed wyścigiem nie trenowałem nic. Z tej właśnie racji nie oczekiwalem po tym starcie rewelacji. Tak czy inaczej myślałem że będzie nieco lepiej.

Piątkowa pogoda dawała nadzieję że w sobotę nie będzie padało. Żeby nie zapeszać olałem rytualne czyszczenie i smarowanie roweru przed starem. Nie jestem przesądny, ale udało się. W sobotę rano na starcie świeciło piękne słońce było ciepło i szanse na deszcz pojawiały się (wg ICM'a) dopiero koło 17. A więc plan był jeden - przyjechać na metę przed 17.

Startujemy w grupkach po kilanaście osób wg. kategorii wiekowych. Trasa częściowo mi znana ponieważ znam okolice z wyjazdów z pogootwia oraz z treningów. Niestety ta najcięższa część trasy była mi zupełnie obca.

Punktualnie o 10:30 start. Z początku tempo lekkie, ale zaraz po opuszczeniu Nowego Wiśnicza poszła petarda. Co chwilę ktoś stara się uciekać. Moje słabo rozgrzane mięśnie nie wyrabiały na podjazdach. Szybko zaczęły się zakwaszać powodując że nogi były jak z betonu. Podjazd pod Muchówkę daje mi dosadnie odczuć że o jakimkolwiek dobrym wystąpieniu w dniu dzisiejszym nie ma mowy. Na szczęście to co udalo mi się stracić na podjazach udawało się nadrobić na zjazdach i płaskim. Jednak do czasu.



Na pamiętnym podjeździe na betonowych płytach odpadam od całej grupy. Na szczęście później jest zjazd i mogę trochę dogonić grupę, która na kolejnym podjeździe znów mi odjeżdża. Do pierwszego bufetu jadę już sam, będąc mijany przez kolejnych zawodników.

Zaczynają się drobne problemy z prawą manetką, która lekko poluzowana zaczyna latać coraz mocnej. Ignoruję ją praktycznie z lenistwa. Niestety za bufetem luzuje się na tyle że muszę się zatrzymać. Gdy udało mi się już ją ufiksować mija mnie grupka z Beatą Kalembą. Licząc że może uda mi się jeszcze coś wykrzesić z moich nóg, zabieram się w pogoń.

Wypalając resztki sił z nóg odpiściłem sobie na następnym podjeździe. Jeszcze na domiar złego spada mi łańcuch. Znów muszę się zatrzymać. Staram się ratować przyjmując kolejne dawki żelu ISO Star - rany co za szajs...w ogóle to to nie działa. Wracam do Maximów!

Podjazd do drugiego bufetu pokonuję miejscami z buta. Nogi nie bolały, po prostu nie miały sił przepchnąć dalej. Na szczęście męczarnia nie trwa długo i na drugim bufecie podczepiam się do koleżanki z grupy - Ewy Tynki.

Licząc że chociaż moja mierna forma pomoże jej w uzyskaniu lepszego wyniku staram się cisnąć na zmianie. Niestety i to powoduje że częściowo zregenerowane siły szybko wyczerpują się. Z Iwkową zostaję sam i już w tej formie dojeżdżam do mety...

Na finiszu nie czuję żadnego zmęczenia. Dziwne uczucie po prostu czułem się tak jakbym z mięśni uszła cała energia ale nic nie bolało. Ciężko było mi ustać na nogach. Muszę przyznać że przejechanie tych 110 km minęło mi niezwykle szybko. Nie wiem czy to wina pięknej pogody i wydoków, które odciągały uwagę od mijających kilometrów czy też bardzo różnorodna trasa, która nie pozwalała się nudzić.

Na sam koniec została wisienka na torcie czyli wspaniała atmosfera po maratonie - rozmowy ze znajomymi, wymiana doświadczeń i odczuć...mógłbym tak cały czas. Szkoda że jutro znów dyżur :-(

Wyniki: 84 open, 13 w kat A. Czas 4h 18s.