Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2012

Dystans całkowity:651.00 km (w terenie 77.00 km; 11.83%)
Czas w ruchu:24:01
Średnia prędkość:30.49 km/h
Maksymalna prędkość:66.00 km/h
Suma podjazdów:662 m
Maks. tętno maksymalne:187 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (82 %)
Suma kalorii:3489 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:72.33 km i 2h 24m
Więcej statystyk

Upał :-D

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Ogólnie jakoś tak mi smutno w ostatnich dniach. Jestem zmuszony zrezygnować z kilku startów które planowałem. Wszystko to wynika z chęci wyjechania na wymarzone wakacje z żoną, a niestety żeby sobie takowe zafundować muszę automatycznie więcej siedzieć w pracy :-( I ogólnie DUPA
W związku z tym Pętla Beskidzka i Road Trophy idą w odstawkę. W sierpniu jadę na 24godzinny maraton w Gliwicach. Dopiero we wrześniu coś uda się wykombinować. Może jakiś maraton MTB dla odmiany??
Pozostało mi tylko rekreacyjne jeżdżenie i patrzenie na relacje kolegów z wyścigów na których mnie nie było. Ale mam nadzieję że jak zdam specjalizację za te 4 lata to sobie odbiję :-)

Dzisiaj jak tylko zobaczyłem że jest upał od razu wybrałem się na rower. Po wczorajszej jeździe nie miałem sił na ostre kręcenie. Nawet przez chwilę chciałem zawrócić ponieważ każde mocniejsze depnięcie powodowało zadyszkę. Do tego wszystkiego coś trzeszczy w supporcie a ja nie mam czasu żeby to naprawić :-(
Na takim właśnie trzeszczącym rowerze skoczyłem przez Wieliczkę do Gdowa, następnie odbiłem w prawo na Dobczyce a stamtąd na Dziekanowice i z powrotem do Wieliczki. Po drodze gdzieś kupiłem syfny izotonik Vegas sport...masakra...nie da się tego pić :-(

Mocniejszy trening po płaskim

Piątek, 29 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Po 3 dniach dyżurowania wróciłem do domu...
Sił za bardzo nie miałem ale udało mi się wyciągnąć kolegę na rower.
Ponieważ kolega planował zrobić mocniejszy trening w celu przygotowania się do zawodów, nie pozostało mi nic innego jak przyłączyć się do jazdy. Przez Rząskę dojechaliśmy do Balic a następnie odbiliśmy na Zabierzów.
Po wolnej jeździe zaczęła się mocna. Po zmianach dojechaliśmy do Krzeszowic, następnie nawrót i z powrotem do Zabierzowa na pełnej mocy.
Ujechałem się jak głupi ale trening był dobry :-)

Spokojne kręcenie na początek tygodnia

Poniedziałek, 25 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Zwykła jazda
Poniedziałek wolny od dyżuru trzeba uczcić :-)
Razem z kolegą chirurgiem wybraliśmy się na spokojne kręcenie.
Trasa: Kraków -> Kryspinów -> Liszki -> Balice -> Kraków

IC poraz drugi

Środa, 20 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Dostałem dzisiaj porządnie w kość. Będąc na fali ostatniego IC postanowiłem wybrać się ponownie. Pogoda taka jak w ostatnich dniach - bardzo słonecznie i gorąco. O godzinie 17 byłem w miejscu spotkania. Zaraz po mnie przyjeżdża kolega Hrabia, a niedługo po nim liczna grupa pozostałych kolarzy. Zanim ruszyłem na IC pojeździłem trochę po Błoniach żeby rozgrzać mięśnie. Niestety czułem że jestem zupełnie bez formy, padnięty jak w weekend.

Ok. godziny 17:30 ruszyliśmy przed siebie na standardową trasę IC. Praktycznie za Swoszowicami ruszył odjazd. Tak jak ostatnio załapałem się do grupy w której jechała koleżanka Beata (obecnie szosowa mistrzyni Polski amatorów). Kręcenie szło mi bardzo ciężko. Nie mogłem złapać rytmu i zmuszałem się żeby wejść na wyższe obroty. Niestety bez większego efektu.

Tuż przed Sieprawiem dopadł mi poważny kryzys związany z niedopijaniem w trasie - przy takim upale jeden bidon to stanowczo za mało. Stojąc w obliczu odwodnienia w Sieprawiu odpuściłem jazdę i odbiłem na Świątniki Górne żeby wrócić do Krakowa, co jak się okazało było bardzo dobrą decyzją. Do domu dojechałem resztką sił a byłem tak odwodniony że nie mogłem ustać na nogach.

Cóż sam sobie jestem winien, tym bardziej że przed wyjazdem na IC objadłem się za bardzo i za mało wypiłem :-( Cóż następnym razem będzie lepiej :-)

Wokół Zalewu Dobczyckiego

Niedziela, 17 czerwca 2012 · Komentarze(0)
W ramach rekompensaty za wczorajszy dzień pojechałem wokół Zalewu Dobczyckiego. Tempo zupełnie rekreacyjne - wycieczkowe. W Wieliczce odbiłem na Dziekanowice, następnie od Dobczyc objechałem zalew. W Myślenicach podjazd do Borzęty, odbicie na Zakliczyn, Zawadę i Siepraw. W Sieprawiu zupełny opad sił. Dopadł mnie potworny kryzys dlatego w Świątnikach Górnych zatrzymałem się na odpoczynek.





Resztką sił dotarłem do domu.

III Śląski Maraton w Radlinie

Sobota, 16 czerwca 2012 · Komentarze(3)
Tydzień przerwy od jazdy na rowerze - pogoda wybitnie temu nie sprzyjała. Ciągle padało, a po mistrzostwach lekarzy nie miałem czasu żeby umyć szosówkę.
W końcu udało się zebrać i niestety dopiero na dzień przed imprezą umyłem i przeserwisowałem rower.

No właśnie no i wciąż popełniam ten sam błąd. Dzień przed zawodami do późna przygotowywałem sprzęt i tak przez to wszystko położyłem się spać o 1 w nocy :-(
Do tego wszystkiego byłem zły ponieważ maraton zaczynał się o godzinie 8, a to oznaczało że muszę wstać o 5 rano żeby być na tyle wcześnie żeby bezstresowo przygotować się do startu.

Ostatecznie wstałem o 6 ponieważ nie mogłem się zwlec z łóżka. Długo rozmyślałem czy jechać czy odpuścić - szanse na punktualne dotarcie były bardzo małe. W końcu zebrałem się i ruszyłem w drogę. W międzyczasie zadzwoniłem do kolegi żeby zapytać się o której startujemy.

Na miejsce dotarłem punktualnie o 8. Akurat w tym czasie startowała pierwsza grupa, która jechała dystans 550 km. Na szczęście grupy były puszczane co 5 minut przez co udało mi się uzgodnić z organizatorami żebym wystartował o 8:35.

Na wariata wyjmowałem rower i szykowałem się. Dodam jeszcze tyle że z braku czasu nie zjadłem śniadania. Założyłem że zjem batonika w trasie i najwyżej zatrzymam się gdzieś po drodze na jedzenie. O godzinie 8:35 stawiam się na starcie...a tam....nie ma już nikogo. Okazuje się że wszyscy pojechali a jedynym kolarzem który jeszcze nie wyruszył (oprócz mnie) był Kudłaty (Sławek).

Wspólnie ruszyliśmy w drogę. Robiło się coraz cieplej, słoneczko świecił zdrowo. W przeciwieństwie do ostatnich dni, dzisiaj był pierwszy kiedy było bez deszczu. Powoli się rozkręcałem. Liczyłem że mimo tygodnia bez jazdy, dostanę cudowną super moc jak to miałem na mistrzostwach lekarzy. Niestety nogi były zastane - całkowicie niezregenerowane. Cała sytuacja ze spóźnieniem, na tyle mnie zniechęciła jak również brak formy, że od razu z góry założyłem. Jadę do Wisły (gdzie był punkt kontrolny) i wracam do Radlina (skąd startowaliśmy).

Sławek jechał wolno, trochę za wolno jak dla mnie. Ja chciałem dogonić jakąś większą grupę żeby dystans 150 km pokonać jak najszybciej. Niestety... mijałem pojedynczych maruderów którzy jechali wolno...za wolno. Utrzymując prawie cały czas prędkość około 35km/h dojechałem do Ustronia. Łatwe to nie było ponieważ prawie całą drogę do Wisły wiało w twarz. W tym miejscu minąłem pierwszą grupę która z wiatrem jechała bardzo szybko.

Dojeżdżam do Wisły. Prawie całkowicie bez sił. Pożywiam się kanapkami, uzupełniam bidony. Zgaduje się z kolegą i po dłuższej przerwie ruszamy w drogę powrotną. Chwilowy przypływ sił i znów napieranie. Droga powrotna była szybsza niż do Wisły. Po zmianach udało się dojechać do końca. Zgłaszam w biurze zawodów że kończę imprezę. Słońce dało nieźle popalić. W niektórych momentach temperatura dochodziła do 39 stopni w słońcu.



Ogólnie to nie żałuję że pojechałem. Na pewno nie przejechałbym więcej kilometrów a tak miałem dobry trening.

X Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym.

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(6)
No i wreszcie nadszedł ten dzień. 10 Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym. W ostatnich dniach prawie wyłącznie myślałem o tej imprezie. Analizowałem swoje szanse, czyniłem przygotowania, przeglądałem wpisy z treningów rok temu. Wszystko wyglądało blado, nawet bardzo. Trochę lepiej przepracowałem zimę, treningi starałem się dobierać bardziej pod ten wyścig. Jednak mimo to wciąż miałem w nogach tylko 2000 km z hakiem. Na dzień przed imprezą chciałem odpuścić sobie wyjazd do Bychawy, gdzie odbywały się zawody. Dopełnieniem niechęci było inne tylne koło - Cosmica nie dało się naprawić na czas :-(



Na dojazd przeznaczyłem 3 i pół godziny, dlatego na spokojnie wyjechałem z domu o 7. Zdawało się że czasu mam pełno a ostatecznie dojechałem w pośpiechu 40 minut przed startem. Do biura zawodów kolejka - ludzi było znacznie więcej niż przed rokiem. Nerwowe czekanie na zapis. Nareszcie dostałem czip i numer startowy. Biegnę szybko do samochodu żeby przygotować rower i przebrać się. Okazuje się że przez pomyłkę założyłem do tylnego koła dziurawą dętkę i muszę ją wymienić na dobrą. Przed startem spotykam jeszcze kilku znajomych. M. in. Konrada Korzeniowskiego, który przyjechał na ML jako przedstawiciel Wertykala.

W tym roku, z racji Euro nie było obstawy policji a jej funkcję przejęli strażacy, którzy spisali się równie dobrze jak policjanci. Start trochę się opóźnił, ale na większości nie robiło to większego wrażenia. Ja natomiast stałem zestresowany i nawet nie miałem ochoty na śmianie się czy wygłupy. Zerkałem kątem oka z kim przyjdzie mi walczyć. Większość osób na wypasionych karbonowych szosówkach z karbonowymi wysokoprofilowymi kołami, a ja na rowerze ważącym prawie tonę. Nawet myśl że "to nie sprzęt jeździ a kolarz" nie dodawała mi sił. Ktoś dopytywał jakie tempo i trasa. No cóż...rok temu pierwsze okrążenie było spokojne (przynajmniej wg. mnie) dopiero drugie i trzecie było prawdziwym ściganiem. Trasa prawie identyczna jak rok temu, niedługie podjazdy, trochę dłuższych zjazdów i trochę płaskiego.

Nareszcie wystartowaliśmy. Przed nami samochód - pilot. Na samym przodzie jedzie wóz strażacki, który rozgania auta jadące z przeciwka. Grupa się tasuje, ludzi jest dwa razy więcej (jak nie trzy) niż rok temu a tym samym niebezpieczniej. Mnie natomiast najbardziej interesują ci kolarze z czerwonymi numerkami na plecach - moja kategoria. Staram się zliczyć z iloma przeciwnikami przyjdzie mi się zmierzyć. Siadam na koło Konrada Korzeniowskiego. Znając jego formę i możliwości czułem że będzie nadawał mocne tempo, a mnie nie zostało nic innego jak dać z siebie wszystko i walczyć do upadłego.

Przejechaliśmy może z 10 kilometrów jak poszła pierwsza ucieczka. Jeden kolarz (na szczęście przedstawiciel firmy farmaceutycznej, a więc poza naszą konkurencją) odskoczył od peletonu i ciągle powiększał przewagę. Nikt nie starał się go gonić. Nie wiem czy dlatego że wiedzieli że nie mają z nim szans, czy też każdy podobnie jak ja myślał że prędzej czy później opadnie z sił. W każdym razie peleton jechał swoim tempem. Dojeżdżamy do pierwszego podjazdu. Zaczęło się szarpanie, ktoś stara się uciekać ale zaraz ucieczka zostaje skasowana. Mnie natomiast jedzie się źle. Tętno od razu sięga maksimum, nie mogę złapać oddechu, czułem że będzie ze mną coraz gorzej.

Staram się nie wychodzić na zmianę, chowam się w peletonie żeby odpoczywać. Trochę zjazdu a następnie lekki podjazd. Tempo nie spada, wręcz przeciwnie cały czas przyspieszamy (jest zdecydowanie szybciej niż rok czy 3 lata temu). Wyjeżdżamy na drogę główną (nienawidzę tego fragmentu), gdzie jest trochę pod górę i odsłonięty teren. Słoneczko grzeje, wiatr wieje lekki z boku. Dotychczas w tym miejscu była mocna ucieczka. Tym razem wszyscy wolno, jakby każdy odpoczywał albo badał przeciwników. Dostaję zjebkę od starszego kolarza obok mnie za to że jadę nierówno i odbijam na boki. Mówiąc szczerze to robiłem to nieświadomie byle tylko trzymać się za czyimś kołem, a ciągłe skoki nie sprzyjały chowaniu się przed wiatrem. Od tego momentu muszę pilnować się podwójnie. Dojeżdżamy do najbardziej stromego podjazdu na całej trasie. Szykowałem się na ostre szarpnięcie, ale wszyscy równo nie za szybko wspinamy się na górę. Powoli mija pierwsze okrążenie, na szczęście poczułem się lepiej, nogi nabrały sił i mogłem trzymać tempo, które znów wzrosło jak tylko zjechaliśmy na drugie okrążenie.

Po minięciu punktu w którym znajdowała się meta wszyscy rzucili się do ataku. Znów zaczęło się szarpanie i duże tempo, mimo którego peleton za bardzo nie zmniejszył się. Osoby, które odpadały można było policzyć na palcach jednej dłoni. Znów przeszły mnie myśli że za niedługo odpadnę. Wspomagam się batonikiem staram się jeść i pić tyle póki nie dopadną mnie mdłości i nie będę w stanie nic przyjąć. Ponownie ucieczka, gość odjeżdża w samotności a nikt nie stara się go gonić. Co gorsza kolarz z mojej kategorii. Momentami w przypływie sił wychodzę na zmianę, staram się nadawać tempo. Podczas schodzenia ze zmiany ktoś kto jechał tuż za mną zalicza glebę. Nie wiem jak to się stało. Inni kolarze mówili że to nie moja wina, ja też nie czułem żadnego otarcia, jednak mimo to mam wyrzuty sumienia że za bardzo energicznie odbiłem w bok i nie poświęciłem za dużo czasu żeby ocenić kto za mną jedzie. Z kilometra na kilometr nogi stają się (co mnie zaskoczyło) coraz silniejsze. Nie czuję zmęczenia, serce się wyciszyło i już nie wali jak zwariowane. Zarzucam żel i przystępujemy do wspinania się na stromy podjazd, a następnie staram się trzymać z przodu stawki żeby nie przegapić jakiejś ucieczki, czy też nie uczestniczyć w jakiejś kraksie. W przeciągu jednego okrążenia niebo pokryły gęste ciemne chmury. Gdy wjeżdżamy na 3 okrążenie zaczyna padać.

Tuż na początku 3 rudny Konrad Korzeniowski dał mocną zmianę i odskoczyła spora grupa. Peleton rozbił się na 2 części. Deszcz padał coraz mocniej, przez co trudno było jechać po zmianach. Widząc że za specjalnie nikt nie pali się do pogoni za uciekającą grupą. Samemu nie miałem za wiele sił, gdyż trochę przeforsowałem się na drugim okrążeniu. Chwytam po drugi z żeli i chowam się gdzieś z tyłu żeby poczekać aż się wchłonie. Na nasze szczęście grupa z przodu przestała się oddalać. Ktoś rzucił hasło że gonimy. Kilka mocnych zmian, w tym jedna moja i kasujemy ucieczkę. Nawet nie było chwili na odpoczynek jak wielokrotny Mistrz Lekarzy starał się odskoczyć od grupy. Na szczęście czujność i zachowane siły pozwoliły mi prawie każdą jego akcję kasować. Peleton na chwilę zwalnia, wjeżdżamy na główną drogę, prędkość nie przekracza 30 km/h. W przypływie sił zaczynam samotną ucieczkę - w sumie tak dla jaj - bez żadnej przyczyny. Myślałem że ktoś za mną pojedzie, ale nic takiego się nie stało. Dopiero po kilku minutach uciekania zorganizowała się grupa która mnie dogoniła. Znów zaczyna się szarpanie inicjowane przez Mistrza, wszyscy mocno zmęczeni jadą nierówno w efekcie czego ktoś w środku peletonu wywraca się.

Do mety pozostało 5 kilometrów. Deszcz na chwilkę słabnie. Grupa w praktycznie niezmienionym składzie zbliżała się dd mety. Niewiele osób odpadło, a układ był bardzo niekorzystny. Jechało ze mną z 6-7 pretendentów to pudła w mojej kategorii a do tego lewa łydka zrobiła się sztywna i czułem zbliżający się skurcz. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Kilometr do mety, zeszłoroczny Mistrz Lekarzy zablokowany z obydwu stron. Znajduję lukę w peletonie i robię skok w bok, a wraz ze mną cała czołówka. Wszyscy zmierzamy pod górę, na szczycie której jest meta. Przed sobą widzę dwóch gości z czerwonymi numerkami. Pokracznie zaczynam szarpać pedałami byle tylko nie zostać z tyłu. W moim polu widzenia jest z 5 kolarzy w tym Konrad Korzeniowski. Koledze z mojej kategorii, który jechał obok przeskakuje łańcuch. Na jakieś 200 metrów przed metą łapie mnie silny skurcz w prawym udzie. Nie mogę już kręcić w pełni sił, staram się jeszcze dopychać lewą nogą. Ostatecznie rzucam wzrokiem za siebie a tam pustka...czołówka składająca się z góra 8-10 osób, najmocniejsza w tym dniu wpadła na metę praktycznie w tym samym czasie. Zaraz po nich ja a za mną reszta grupy.

W myślach przeklinam i pięścią uderzam w felerne udo...tak niewiele brakowało do uzyskania lepszego wyniku. A może gdyby nie udo to i tak nie uzyskałbym lepszej lokaty?? Zatrzymuję się, wyłączam licznik. Zaczynam analizę w myślach. Czas około 2h 38. Średnia około 39 km, cały wyścig przejechany z blatu. To nie mogło się udać... Staram się przywołać obraz z finiszu. W najgorszej opcji jestem 4 w swojej kategorii, w najlepszej trzeci.

Deszcz znów przybrał na sile. Razem z koleżanką ze studiów - Olą Boroń udajemy się na miejsce startu żeby zapakować rowery i udać się na ogłoszenie wyników. Przy rozmontowaniu roweru okazuje się że w tylnej oponie uszło trochę powietrza :-( czyżbym znów przebił dętkę??

Oczekiwanie na ogłoszenie wyników było nerwowe i nieprzyjemne. Prawie 4 godziny czasu żeby dowiedzieć się czy jestem 4 czy 3. Ostatecznie udaje się! Jestem 3 w swojej kategorii. Klasyfikacji open jeszcze nie widziałem.



Stanąć na podium tej imprezy było moim małym marzeniem. Nie ważne czy 3,2 czy 1 miejsce dla mnie tego dnia największym zwycięstwem było to że przejechałem 100 kilometrów bez kryzysu, na najwyższych obrotach...




Jazda w tlenie po IC

Czwartek, 7 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Po wczorajszym IC pozostał mi jeszcze spokojny rozjazd w tlenie. To będzie ostatni trening przed mistrzostwami lekarzy, które odbędą się w sobotę. Czytając moje wpisy z poprzedniego roku nie widzę zbytnio swoich szans na uzyskanie jakiegoś dobrego wyniku.



Poprzez Kryspinów i Liszki udałem się w kierunku Alwerni. Plan był taki. Jadę 30 km trasą a następnie odwracam rower i wracam tą samą drogą. Ostatecznie na 30 kilometrze było odbicie w kierunku Rybnej. Długi podjazd a na szczycie zjazd w dół i z powrotem do Kryspinowa. W drodze powrotnej do domu przy Balicach o mały włos nie zostałbym potrącony przez idiotę w tirze, który wyminął mnie na centymetry a podmuch wiatru zza ciężarówki mocno mną zachwiał.



Próbowałem gościa gonić, żeby mu powiedzieć co o nim myślę ale niestety przejazd kolejowy oraz rondo nie spowolniły go skutecznie. Mając w myślach plan jazdy odpuściłem dalsze napinanie się.

Moje pierwsze I.C.

Środa, 6 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
W końcu udało mi się wybrać na IC. Do tej pory zawsze coś przeszkadzało, ale słyszałem wiele pozytywnych opinii o tej formie treningu. Tak więc zebrałem się na 17 na Błonia, przez które przebicie się nie było łatwe. Z racji odbywającego się treningu włoskiej reprezentacji na asfalcie wokół błoń było mnóstwo ludzi. Zajeżdżam na 17 a tam nikogo nie ma. Telefon do koleżanki, upewniam się że IC jednak jest.



Dopiero 5 minut po piątej przyjechało dwóch kolarzy. Przebicie się przez Aleje na Krudwanów też nie było łatwe. Kraków zakorkowany, wszędzie pełno policji. Dojeżdżamy do mostu nad autostradą, a tam na przystanku na wylocie w kierunku Swoszowic kolorowo od rowerzystów. W oddali widzę też niemało znajomych z grupy.



Łącznie było gdzieś ze 20 osób. Gdy wszyscy już byli, ruszyliśmy do Swoszowic. Wiedziałem że tempo będzie mocne, chociaż początek bardzo spokojny. Dojeżdżamy do lotnego startu. Pierwszy większy podjazd i poszła petarda. Tempo - wyścigowe.



Za cel obrałem sobie koleżankę która była najmocniejsza z dziewczyn, które dzisiaj się zjawiły. Najmocniejsi odjechali bardzo szybko, a ja razem z 4 osobami stworzyliśmy małą grupkę. Aha nadmienię jeszcze że jechałem na przełajówce. Szosówka jest rozebrana i pozbawiona koła (ale o tym dalej).

Tak czy inaczej, jak to ujęła Beata byłem dzisiaj spragniony ścigania. 3 dni spędziłem w pracy, dawno się nie ścigałem a do tego byłem ciekaw efektów zażywania od prawie 3 tygodni HMB i suplementów białkowych. Dojeżdżamy do Świątników Górnych. Serce wali jak szalone, momentami czuję jak gniecie mnie w nadbrzuszu, ale co dziwniejsze nogi są świeże jak nigdy. Olewam cały dyskomfort i staram się trzymać tempo wychodząc raz na jakiś czas na zmianę. Dojeżdżamy do Sieprawia i odbijamy na podjazd w kierunku Myślenic.

Nie lubię gór, zawsze mnie męczy wciąganie dupska. Już wolę walczyć z wiatrem na płaskim. O dziwo towarzysze nie przyspieszają a ja nie zwalniam. Raz na jakiś czas przy mocniejszym szarpnięciu coś mnie zagniecie za mostkiem, ale powtarzam sobie że to dobra okazja do sprawdzenia się przed sobotnim wyścigiem i dociskam pedały mocniej żeby nie odpaść.

Przed Polanką odbijamy w lewo i wracamy do Sieprawia. Nogi super, serce zostaje w tyle. Z Sieprawia udajemy się w kierunku Wieliczki i ten paskudny podjazd w Gorzkowie. Myślę sobie - "teraz na pewno odpadnę". Ku mojemu zdziwieniu nogi za bardzo się nie męczą i udaje mi się wjechać nie tracąc do reszty. Tuż przed samym szczytem robi się mały odjazd, który kasujemy niespełna 10 kilometrów dalej dojeżdżając do Grabówek.



Resztką sił udajemy się w kierunku Grabówek, gonimy Bradiego, który skutecznie odskoczył prawie znikając z pola widzenia. Na szczęście sprawna akcja kolegi na karbonowym Cannondale'u powoduje że prześcigamy Bradiego. Ostatni fragment trasy, zbliżamy się do finiszu. Zostaje nas trójka. Ustawiam się za Beatą licząc że resztką sił uda mi się zza koła i finiszować pierwszy. 200 metrów do mety. Staję na pedały próbuję coś ugrać, ale niestety nogi już zupełnie przestał kręcić - ostatecznie odpuszczam.



Mijamy metę, gdzie czekała już spora grupka osób z czołówki. W sumie to nie wiem jak wypadłem, który byłem ale jestem baaardzo szczęśliwy że wytrzymałem tak mocne tempo zwłaszcza że jechałem na przełajówce mając w żołądku jedynie jajecznicę z poranka. To wszystko sprawiło że poprawił mi się humor. A co do szosówki - poluzowana szprycha była wynikiem pęknięcia metalowego koszyczka który trzyma nypel. Kolega który naprawia mi koło jeszcze go nie dostał i dopiero będzie w następnym tygodniu. Także na Mistrzostwa lekarzy będę musiał jechać z tylnym kołem zapasowym :-(

Spokojna jazda do Tyńca

Sobota, 2 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Zwykła jazda
Myślałem że dzisiaj zrobię jakiś większy dystans. Niestety trochę się przeliczyłem. Po powrocie z dyżuru poszedłem od razu spać :-(
Również emocje związane z mistrzostwami lekarzy trochę opadły, może nie tyle co emocje ale na pewno morale.

Rok temu miałem podobny przejechany dystans i morale. Nastawiałem się na więcej a była dupa...za przeproszeniem. Do tego wszystkiego padło mi koło w szosówce i nie będzie naprawione na czas - będę musiał wystartować na zapasowym komplecie kół...masakra jednym słowem.

Tak czy inaczej. Wybrałem się wieczorem do Tyńca. Jechało się kiepsko, gdyż na bulwarach mnóstwo robactwa. Nie dało się oddychać.