I-szy śląski maraton w Radlinie. 450 km w 24h

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(5)
Sukces smakuje tym lepiej im trudniej do niego było dojść. W sumie tak mógłbym podsumować ten maraton, mimo iż nie przejechałem całego dystansu a jedynie 332 kilometry.

O samym maratonie dowiedziałem się jakiś czas temu od kolegi. Była to kolejna okazja do bicia rekordu dystansu przejechanego w 24 godziny. Przypomnę tylko że mój dotychczasowy rekord wynosił 333 kilometry i chociaż po raz kolejny nie udało mi się go pobić to czuję ogromną satysfakcję.

Odrobinę spóźniony wyjechałem z domu w sobotę by po drodze zabrać z Olkusza Sprosa. O godzinie 10 byliśmy już w Radlinie. Początkowo atmosfera nie zapowiadała fajnej zabawy, ale dopiero jak się okazało kto na ten maraton przyjechał wszystko zaczęło nabierać barw. Po pierwsze przyjechała spora ekipa z Krakowa. Poza naszą dwójką z Bikeholików byli jeszcze Boguś i Michał, do tego Jacek Kozioł, cyborg Robert Kądziołka plus weterani z Imagisa, Piotrek z Gliwic (bardzo miły gość) oraz ikona (równie przesympatyczna) wyścigów długodystansowych - Kudłaty (Sławek Fritz). Poza tym miałem jeszcze okazję poznać kolegę z Forumszosowego.org Łukasza.

O godzinie 11:30 była odprawa, a 40 minut później start. W mieście (z którego łatwo nie było wyjechać przez liczne światła i skrzyżowania) prowadził nas "vice komandor" wyścigu, który tuż za granicami Radlina zniknął za naszymi plecami. W sumie jak tylko obraliśmy właściwy kurs na Wisłę prędkość znacznie wzrosła do 40 km/h.

Trasa maratonu była z początku trochę skomplikowana i nie obyło się bez wpadek. Niektórzy pobłądzili. Na szczęście po pierwszej pętli do Wisły wszystko było już jasne. Chyba powinienem w ogóle od tego zacząć że trasa składała się z trzech jakby pętli. Jechaliśmy od Radlina do Wisły (przez Żory, Skoczów i Ustroń), tam w okolicach 75 kilometra był bufet i z powrotem tą samą trasą wracaliśmy do Radlina. Łącznie jedna pętla miała nieco ponad 150 kilometrów. Do wyboru były 1,2 lub 3 pętle.

Pierwszą połowę pierwszej pętli pokonałem razem z główną grupą trochę za szybko, choć nie ukrywam że sam prowadziłem momentami grupę z taką właśnie prędkością. Tuż przed Ustroniem odłączamy się ze Sprosem od głównej grupy i czekamy na Piotrka z Gliwic który pobłądził gdzieś po drodze. Jadąc wolniej, razem z trzecim kolarzem dojeżdżamy do Michała, który trochę zwolnił w Wiśle. Tam też spotkaliśmy kolarza z teamu Sikorski BikeBoard, z którym trochę pogadaliśmy.

Bufet znajdował się przy samym końcu Wisły. W momencie gdy my wjechaliśmy, grupa z Bogusiem i Robertem na czele wyruszała w dalszą drogę. Chwilę posiedzieliśmy z Michałem i Sprosem a gdy dojechał Piotrek ruszyliśmy w drogę. Przy tym całym zamieszaniu, które panowało na bufecie zapomniałem wziąć bidon. Powrót minął bardzo szybko, nie miałem wówczas za wiele sił oraz nie wiedząc czemu fragment ten pamiętam najmniej.

Gdy dojechaliśmy do punktu kontrolnego w Radlinie, była chwila na zastanowienie się co dalej. Mówiąc szczerze kiepsko widziałem kolejną pętlę, jazda zdążyła mi się znużyć a perspektywa jazdy poraz drugi tą samą drogą średnio mi się podobała. Spros i Michał podobne mieli odczucia. Chłopaki postanowili nie jechać dalej, co w dużej mierze było spowodowane nie do końca sprecyzowanym regulaminem. Umożliwiało im to zaliczenie pierwszej pętli w najlepszym czasie i zajęcie pierwszego i drugiego miejsca.

Ja też postanowiłem się wycofać, ale Spros namawiał mnie do dalszej jazdy. Czułem się nieco zmęczony, a z racji że na bufetach serwowali wyłącznie banany i batoniki, miałem mdłości i niechęć do jedzenia. Jakoś resztkami sił zebrałem się do dalszej drogi. Ubrałem się cieplej, założyłem lampki i w momencie gdy dojechał Piotrek, razem ze Zdzisławem Piekarskim ruszyliśmy przed siebie.

Pierwsze kilometry były dla mnie jak męczarnia. Po pierwsze słońce które świeciło skutecznie podgrzewało powietrze, a do tego każda górka wywoływała u mnie tętno ponad 90% HR Max. Postanowiłem zawrócić tym bardziej że tempo które narzucił Piotrek było dla mnie dużo za szybkie. Pożegnałem się ze Zdzisławem i zawróciłem. W drodze powrotnej zawracałem jeszcze dwukrotnie. W końcu jak mijał mnie Kudłaty postanowiłem ostatecznie zjechać do punktu startu.

Dzień biegł na przód. Spros i Michał byli już przebrani i umyci gdy dojechałem na punkt startu. Oddałem swoją kartkę by załapać się na trzecie miejsce w dystansie 150 kilometrów. Po około 20 minutach siedzenia i żałowania podjętej decyzji, postanowiłem zabrać się z Kudłatym - do tego też namawiał mnie Spros, który nakazał koledze pilnowanie mnie bym nie jechał za szybko.

No i ruszyliśmy we dwójkę dalej. Tempo w porównaniu do tego na początku było zupełnie inne. 20-30 kilometrów na godzinę było dla mnie sporo za mało i trochę mnie to męczyło. Dla Kudłatego natomiast takie tempo było wręcz idealne. Jechaliśmy wspólnie aż zaczęło się ściemniać. W połowie drogi jak zatrzymaliśmy się na sikanie na horyzoncie pojawiło się migające światełko. Był to kolega Sławka, który jechał wolniej i czekał na niego. Jakiś czas później mijamy poraz drugi drogowców, którzy naprawiali zniszczoną przez powódź trasę. Ku naszej uciesze słyszymy od nich "pojechalibyście wreszcie do domu" - nieźle się przy tym uśmialiśmy. Przyspieszyłem trochę żeby pokonać trasę szybciej, poza tym chciałem też zatrzymać się na jedzenie.

Przed samą Wisłą doganiam kilkuosobową grupkę, która stała na poboczu. Chwilkę pojechaliśmy razem i odbiłem na stację benzynową. Była już prawie północ, a ja byłem potwornie głodny. Chciałem zjeść coś słonego, a nie banany i batoniki. Wchodzę na stację benzynową tuż przed Wisłą a koleś do mnie z pretensjami że pakuję się do sklepu z rowerem. Odwróciłem się plecami do tego buca i wyszedłem. W samym centrum Wisły zatrzymuję się na drugiej stacji benzynowej i kupuję kanapki - cholernie nieświeże, ale jakże pyszne w momencie gdy człowiek jest głodny.

Na bufecie zabrałem swój bidon i poczekałem na Kudłatego. Nie chciałem też za długo czekać gdyż temperatura była znacznie niższa niż ta w Radlinie. Mimo ciepłej kawy i herbaty dopadły mnie ogromne dreszcze. Ledwo przejechałem kilka kilometrów i musiałem przyspieszyć. Tak się rozpędziłem że z licznika liczba 40 praktycznie nie znikała.

Jechało mi się wyśmienicie po wyjechaniu z Ustronia zrobiło się cieplej, nikogo na trasie nie było. Byłem tylko ja i ciemność - niespotykane uczucie. Cały ten czas nie schodząc z prędkości oczekiwałem aż na horyzoncie pojawią się jakieś czerwone lampki. Nie czekałem dłużej niż godzinie jak udało mi się dogonić 5 osobową grupę. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem dalej przed siebie. Zwolniłem trochę gdyż magiczne czerstwe kanapki i aktywator w żelu przestawały powoli działać. W trochę wolniejszym tempie dojeżdżam do Radlina. Nieznacznie zmęczony odpuszczam sobie dalszą jazdę. Znudziło mi się jechanie dalej, chociaż czułem że dałbym radę przejechać kolejne 150 kilometrów. Marzyłem żeby położyć się spać, tym bardziej że w poniedziałek szedłem do pracy.

Poszedłem do auta gdzie na tylnym siedzeniu spał Spros. Szybko wrzuciłem rower, wszedłem do śpiwora i nie wiedząc kiedy odszedłem w krainę snu. Leżąc między kołami co jakiś czas przebudzałem się. O godzinie 9 wyszedłem z auta - cały połamany. W tym czasie jakiś gość przyjechał i zaczął się kłócić o regulamin i pierwsze miejsce na dystansie 150 kilometrów. Ponieważ regulamin nie był do końca sprecyzowany, podobnie jak chłopaki gość postanowił zrezygnować z przejechanych już 300 kilometrów i zająć pierwsze miejsce na pierwszej pętli.

Zaraz po wstaniu poszedłem pod prysznic, który był w Ośrodku Sportu skąd startowaliśmy. Powoli zbieraliśmy się do zakończenia imprezy, które było przewidziane dopiero na 14. Czas do rozdania nagród dłużył się niezmierne. Zaraz przed tym zaczęło ostro padać. Co jak co ale pogoda udała się nam idealnie. Mimo że w Wiśle było bardzo zimno to i tak okresami świeciło słońce.

Ogólnie atmosfera maratonu była rewelacyjna, doświadczenia i przemyślenia związane z samą jazdą są bezcenne. Dzięki temu uwierzyłem że przejechanie dłuższego dystansu niż dotychczas jest możliwe. Do minusów maratonu z pewnością trzeba zaliczyć dość pogmatwaną trasę z dużą ilością świateł. Banany i batoniki to dość mało jak na taką trasę, przydałoby się coś jeszcze. Mimo to wszystko jest nadzieja że ten maraton stanie się stałym punktem wyjazdowym w przyszłym roku.

Komentarze (5)

Ten ostatni Anonimowy tchórz, to ja... ;-)

Bucz 14:42 środa, 30 czerwca 2010

Hej Jelitek! Widzę, że bierzesz udział w ciekawych "zawodach". Gratki za walkę. Zazdroszczę ciekawych doświadczeń (zwłaszcza "nocnej zmiany" z drogowcami w tle...) Pozdrawiam!

Anonimowy tchórz 14:41 środa, 30 czerwca 2010

To nie były stricte zawody, tak żeby przejechać, ale mimo to i tak każdy jechał byle wszybciej :-)

Beblak przez chwilę jechaliśmy razem. W sumie to połowę trasy pokonałem sam...

Jelitek 20:42 sobota, 5 czerwca 2010

Dobry dystans jak na zawody..

Jarekdrogbas 19:24 sobota, 5 czerwca 2010
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa trzad

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]