XI Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(0)
15 Czerwiec 2013. Pierwsze Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym po 10tej edycji, która miała być ostatnią. Zawody, które spędzały rowerowy sen z moich oczu przez ostatnie kilka dni. Forma - beznadziejna. Miałem mieć nowy rower na imprezę ale nie przyszły części (Dzieki bikestacja.pl!). W efekcie jak wstałem rano, to zastanawiałem się czy w ogóle jechać. Do tego ten niemiły stres, kóry był wynikem chęci zaprezentowania się podczas wyścigu z jak najlepszej strony. Ot tak żeby nie narobić wstydu sobie i ogólnie Bikeholikom. Wprawdzie poziom zawodów nie jest tak wysoki jak na otwartych maratonach, ale wciąż startują osoby które są bardzo bardzo mocne.

Przez ostatni tydzień starałem się nadgonić formę. We środę stówka do Myślenic a w piątek lekkie kręcenie na rozruszanie mięśni. Krótko mówiąc D***A a nie trening. Na domiar złego po drodze co chwilę padało. "A niech się wypada i da spokój" - myślałem podczas jazdy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, jak będzie wyglądał sprinterski finisz jeśli uda mi się doczołgać do końca. W tym roku meta była na płaskim, a nie pod górkę jak poprzednio.

Niedługo przed startem wyścigu zaczął padać deszcz. Było zimno - termometr pokazywał 17 stopni...na szczęście pogoda zmieniła się bardzo szybko. Wyszło słońce a droga momentalnie zaczęła wysychać.

Na starcie było mało ludzi - wyraźnie mniej niż rok temu. Niestety nie było się z czego cieszyć, gdyż mało kto w tym towarzystwie wyglądał na "amatora kolarskich wycieczek". Po prostu - na pierwszy rzut oka było widać że ci ludzie przyjechali ostro się ścigać i nie odpuszczą nawet na chwilę. No cóż trzeba było zacząć zabawę na całego i jechać w trupa, licząc na odrobinę szczęscia.

Okrążenie numer jeden:
Już na samym początku mieliśmy atrakcję, policjant prowadzcy peleton pomylił drogę, zatrzymał nagle motocykl, za nim stanęło auto z fotografem a cały peleton o mało nie wpakował się w wyżej wymienionych. Ostre hamowanie, dźwięk kolidujących rowerów. Na szczęście nikomu nic się nie stało i w pełnym składzie po mini przerwie ruszamy na przód. Na drugim podjeździe poszła pierwsza petarda. Na drugiej górce czołówka jeszcze mocniej pocisnęła. Lekko nie było - ale pierwsze okrążenie z reguły tak wygląda. Ja natomiast siedziałem grzecznie, nie harcowałem i pilnowałem zawodników z mojej kategorii żeby przypadkiem nie odjechali. Wiedziałem że sił mam mało, więc nie chciałem zajechać się na początku, tym bardziej że to drugie okrążenie przeważnie decyduje o tym kto odpada a kto zostaje by walczyć dalej.

Okrążenie drugie:
Zjazd z górki, skręt 90st. w prawo, dupsko w górę, sprint i cała grupa rusza na drugie okrążenie. Na każdym podjeździe i zaraz za nim czołówka stara się zmęczyć przeciwników. Ja powoli zaczynam mieć dość, ale na szczęscie żelki Maxima ratują mnie za każdym razem gdy po nie sięgałem (żele Isostara to straszny szit!). Na najcięższym podjeździe na pętli zaczynam powoli odpadać, ale gdy czołówka zwalnia a wraz z nią cały peleton, mogę resztką sił dołączyć. Zaczynam myśleć o pretekście, by wycofać się z wyścigu. Mam już serdecznie dość, a psychika powoli zaczyna siadać. Jestem prawie pewien że na najbliższym podjeździe pójdzie odjazd a ja zakończę mój występ. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko układa się po mojej myśli.

Okrążenie trzecie:
Dopiero po prawie 70 kilometrach ścigania zaczynam wchodzić w swój rytm. Nie było to łatwe, gdyż nawierzchnia w połowie przebiegu okrążenia była w okropnym stanie. Pełno nierówności, uskoków i dziur powodowały że trzeba było jechać w ogromnym skupieniu żeby nie wpierniczyć się komuć w koło. Na jednej z dziur słyszę głośny trzask dobijający się z mojego przedniego koła. Czekałem tylko na syk powietrza z przebitej dętki. Gdy to jednak nie następuje zauważam, że kierownica poluzowała się nieznacznie i zanurkowała w dół - cholera co za niedogodność, ale nie ma niestety to nie wyścig zawodowców i nie ma jak tego naprawić w trakcie jazdy. Wszystko dzieje się zbyt szybko, a ludzie unikający dziur w drodze wymuszają jeszcze większe skupienie.

W drugiej połowie trzeciej pętli zauważam, że albo wszyscy oszczędzają siły na finisz albo są już zmęczeni. Mimo że trzecia pętla jest najwolniejsza ze wszystkich, to i tak średnia wyścigu oscyluje w granicy 37 km/h (to i tak mniej niż rok temu). Do mety zostało 5 kilometrów. Szaleńcze tempo powraca. Kolejni zawodnicy odpadają od peltonu, który i tak zdążył się już o połowę zmniejszyć od momentu startu.

Ostatni podjazd, wszycy rzucają się przed siebie. Pada pierwsza gleba, jeden zawodnik zepchnięty na pobocze przez innego ląduje na barierkach energochłonnych. To dodatkowo motywuje mnie do walki, jako że poszkodowany był z mojej kategorii wiekowej (jak na złość z mojej kategorii wiekowej prawie nikt nie został z tyłu). W ferworze walki o mały włos ja nie ląduję na asfalcie. Przeciskający się do przodu zawodnik zahacza tylnym kołem o moje przednie. Porządnie mną zachwiało, ale utrzymałem równowagę.

Do mety kilometr. Ostatni zjazd. Kolejna gleba. Dociśnięty do krawężnika Michał Małysza - wieloktrotny Mistrz Polski Lekarzy i faworyt do kolejnej wygranej, ląduje na chodniku mocno się obijając. Wraz z nim leży jeszcze jedna osoba. Robi się bardzo gorąco, a przeciśnięcie się do przodu staje się niemożliwe. Będąc w trzecim rzędzie na ostatnim zakręcie staram się wcisnąć gdzieś z boku żeby tylko znaleźć się na kole osoby z czołówki i z tej pozycji zaatakować. Nie mogę uwierzyć, ale pod wpływem adrenaliny zaczynam czuć moc w nogach. Staję na pedały nabieram prędkości i na 300 metrów przed metą zaczynam doganiać lidera z mojej kategorii.... nagle w milisekundzie dwaj kolarze, których wykorzystałem do rozpędzenia się lądują na asfalcie tuż przede mną. W zwolnionym tempie widzę jak zaciśnięte przednie koło stawia cały rower prawie pionowo a ja o mały włos nie wpadam w objęcia matki Ziemi. W panice puszczam klamkę hamulca, ocieram się o rower leżącego zawodnika i wracam na prostą. Oglądam się za siebie, a tam pusto. Cała walka poszła na marne. Z finiszującej grupy - nie licząc osób, które upadły, dojechałem ostatni....

Patrząc teraz na cały wyścig to myślę sobie że nie mam co żałować wyniku. Takie jest po prostu ściganie. Jak nie masz szczęścia to wyminie cię słabszy i wygra. Dobrze że przy tym całym szaleństwie jakie miało dzisiaj miejsce nie doszło do poważniejszego wypadku, a ja przy wszystkich okolicznościach nie zaliczyłem gleby. Najbardziej pocieszajacy jest fakt, że utrzymałem się w czołówce a nawet miałem okazję powalczyć z najlepszymi na końcu. Tak czy inaczej bomby dzisiaj nie było :-D

Gdy tylko będą oficjalne wyniki wrzucę je tutaj. Na pewno byłem 4 w kat. A

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa monci

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]