Krótka jazda na spokojnie. Mimo nieudanego maratonu 700km/24h nastrój jest całkiem ok. Teraz myślami jestem na Mistrzostwach Lekarzy w Kolarstwie Szosowym, które odbędą się w najbliższą sobotę. Szkoda że ten tydzień mam tak naszpikowany obowiązkami że nie mam czasu na jakiś sensowny trening a muszę jeszcze umyć i nasmarować rower po ostatnim wypadzie :-(
Do tej pory pogoda nie przeszkadzała mi za bardzo podczas maratonów. Po prostu, była albo nie. Trzeba się dostosować do panujących warunków i jechać przed siebie. Niestety większość wyścigów to parę godzin jazdy i spokój. Natomiast gdy przyszło jechać w fatalnych warunkach 24h, sytuacja diametralnie się zmienia.
Gliwicki maraton 24 godzinny odbył się po raz trzeci z rzędu. Z roku na rok poprzeczka rosła o 100 km. Tym razem przypadło do przejechania 700 kilometrów. Impreza była medialnie bardzo nagłośniona o czym świadczy fakt że na starcie była Telewizja Katowice oraz dziennikarka z lokalnej gazety. Sporo wcześniej na forumszosowym rozmawialiśmy i omawialiśmy techniczne szczegóły maratonu. Jednoczasowo, razem z „dużym” dystansem odbywała się impreza współtowarzysząca. Większa grupa kolarzy miała do pokonania dystans krótszy o 200 kilometrów. Główny organizator imprezy - Piotrek Kurczyk vel Alinoe razem z ekipą prowadził przygotowania od pół roku.
Na 700 kilometrów zgłosiły się same „sławy” długodystansowych maratonów. Stali bywalcy – Imagisowcy, Spros, Bogdan, Jurek Tracz, Krzysiek Dziedzic, Robert Kądziołka i Jarek Kędziorek. Obok nich byli kolarze mniej lub bardziej doświadczeni ale równie napaleni na ten dystans – m.in. Waldek, Adam vel Travisb którego miałem okazję poznać w Puławach. W sumie na starcie stanęło 14 śmiałków. Dystans 500 km miał znacznie większą grupę uczestników. Od nas brali udział Staszek Radzik i Michał.
Jak to zwykle bywa przed maratonem pakowałem się i przygotowywałem na wariata, myłem rower, smarowałem i sprawdzałem czy wszystko działa. W efekcie poszedłem spać przed 2 w nocy, a ze Staszkiem umówiłem się o 5:30. Jak zwykle spóźniony zabrałem kolegę i pojechaliśmy do Gliwic. Już wtedy w drodze wspominałem że nie przejadę tego dystansu. Ostatnio mało spałem, byłem ciągle w pracy a do tego 3 godziny snu przed startem – to nie mogło się udać. Do tego prognozy pogody były bardzo zmienne. Najpierw zapowiadano lekki deszcz, następnie stałe opady do 14, a pod koniec dnia okazało się że lać ma nieprzerwanie do niedzieli.
Gdy dotarliśmy na Krakowski Rynek (skąd startowaliśmy) na miejscu był tylko Andrzej Wnuk – nasz dobroczyńca, sponsor i współorganizator, osoba bez której nie mielibyśmy takiej bazy maratonowej jaką mieliśmy. Ale o tym później. Niedługo potem pojawił się Piotrek z Asią, oraz reszta „obsługi”. Deszcz zaczynał się rozkręcać, aż w pewnym momencie lało równo. Po krótkiej odprawie, zaczęliśmy się szykować do wyjazdu. Wyruszyliśmy punktualnie o 10:10. Wtedy nikt nie myślał o fatalnej pogodzie – wszak rok temu bardzo szybko przestało padać i wyszło słońce. Głośno liczymy na to że tak będzie i tym razem.
Pierwsze kilometry w mieście były trudne, mimo że byliśmy prowadzeni przez radiowóz Straży Miejskiej. Duża ilość kałuż i natężony ruch wymagały sporego skupienia. Nareszcie wyjeżdżamy z Gliwic i kierujemy się na Żernicę, miejscowość gdzie jest zlokalizowana baza maratonu. Nastroje w grupie są waleczne, jedziemy równo. Ja myślami jestem już na mecie, rozmyślam nad tym co powiem w domu i w pracy. Mimo stresu czuję podniecenie i myślę o tym cudownym uczuciu, które niesie sukces.
Niestety po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów nastroje trochę się obniżyły. Pojawił się pierwszy przydrożny znak – „nawierzchnia uszkodzona na odc. 2 km”. Mając na uwadze fakt, że z nerów miałem pełny pęcherz moczowy to jazda przez ten fragment była dla mnie bardzo niekomfortowa. Deszcz, na chwilę przestał padać. Zrobiło się trochę lepiej. Jakoś przy okazji przypomniała mi się scena z filmu Forrest Gump, podczas której bohater tytułowy opowiadał że w Wietnamie spotkał każdy rodzaj deszczu - taki padający z góry z dołu i nawet z boku. My mieliśmy podobnie, z tą różnicą że byliśmy w Polsce, jechaliśmy na rowerach a co gorsza na własne życzenie.
Dojeżdżamy do miejscowości Lubieszów. Normalnie nie pamiętałbym tej nazwy, ale tuż przed nią zatrzymaliśmy się „za potrzebą”. Niestety mimo wcześniejszych ustaleń że czekamy na osoby z tyłu, musiałem gonić grupę, która prawie nic nie zwolniła. Szczęśliwie bus jechał trochę wolniej i mogłem złapać jego koło. Lekko zmarznięte nogi zaczęły dawać o sobie znać – sprint ponad 40 km/h w pogoni za grupą zrobił swoje. Pojawił się ból mięśni, co nie wróżyło niczego dobrego. Niedługo po tym pierwszym krótkim postoju, pierwszy uczestnik łapie na jednej z dziur kapcia. Szybko zakłada zapasowe koło i wraca na trasę.
Kierujemy się dalej na Kędzierzyn-Koźle – miasto, które znajdowało się w szczycie zaplanowanej pętli. Podróż utrudniają nam pędzące ciężarówki, które na złamanie karku starają się nas wyprzedzić – generalnie uczucie fatalne jak seria kilku tirów mija nas z hukiem tworząc fontanny wody z piachem. Po kawałku dobrego asfaltu wjeżdżamy w leśną drogę, przestaje wiać boczny wiatr, ale w zamian za to pojawiają się pułapki na asfalcie - kałuże kryjące w sobie dziury. Na jednej takiej gość, który jako pierwszy złapał kapcia przebija dętkę poraz drugi. Mnie natomiast jedzie się trochę lepiej bo w końcu trochę rozgrzałem się. Nie wiem czy to zasługa tych dwóch kanapek, które zjadłem czy tego że tempo wreszcie na chwilę wyrównało się. Niestety przez fragmenty złego asfaltu rytm był bardzo nierówny. Tam gdzie były dziury trzeba było bardzo uważać, peleton rwał się i jechał wolniej. Natomiast na prostych ładnych asfaltach, których było pół na pół w ciągu całej pętli, jechaliśmy bardzo szybko i jednostajnie.
Tuż przed ostatnią większą miejscowością znajdującą się na trasie, Spros podjeżdża do każdego zawodnika i zbiera głosy kto jest za zjazdem do bazy po pierwszej pętli. Musieliśmy wcześniej dać znać o planowanym postoju, żeby Asia mogła przygotować ciepły posiłek. Kolejny fragment złego asfaltu i kolejna osoba łapie kapcia. Podczas gdy dwie osoby starają się naprawić defekt, reszta jedynie na chwilę zatrzymuje się i zaraz po tym zaczyna odjeżdżać. Myślałem że czekamy wszyscy, a tu nagle odjazd.... Trochę zły i zdezorientowany powoli ruszyłem przed siebie a następnie dociągnięty przez busa dołączam do grupy. Gdy dojeżdżamy do Żernicy z tyłu zostaje jeden zawodnik, który zupełnie opadł z sił.
W ciągu pierwszej pętli moje myśli zmieniły się radykalnie. Z euforii i przekonania, że się uda na rezygnację i zniechęcenie. Grupa nie mogła się jakoś zgrać i dogadać odnośnie tempa, postojów i zachowania w razie defektu. Z boku wyglądało to bardzo niestabilnie bo co jakiś czas padały hasła, „wolniej”, „jedziemy”, „czekamy”. Wyglądało to zupełnie inaczej niż poprzednim razem.
Zjeżdżamy do bazy. Szefowa Asia przygotowała jak zwykle przepyszne jedzenie, które cieplutkie czekało na każdego zawodnika. Andrzej Wnuk zapewnił nam doskonałą bazę – wszystko czego zawodnik w naszej sytuacji mógł zapragnąć to mieliśmy to na miejscu. Jednym słowem rewelacja! W trakcie postoju wycofują się pierwsze trzy osoby. Ja już jestem prawie pewien że przy mojej psychice, możliwościach i przy takim rwanym tempie nie mam szans na przejechanie 700 km. Dlatego zakładam, że jadę do upadłego, tak długo jak się da, licząc przy tym na poprawę pogody. Zmieniam część ciuchów na suche – koszulkę, rękawiczki, zakładam na siebie plastikową prezerwatywę, pod którą pocę się okropnie, ale przynajmniej nie leci na mnie zimna woda. Dostaję nawet lateksowe rękawiczki od Andrzeja które zakładam na świeże rękawiczki (koniec końców mimo tej dodatkowej osłony były całe mokre!)
Ruszamy na drugą pętlę. Zimno…zimno….zimno… dopiero po dłuższym czasie udaje mi się osiągnąć temperaturę „roboczą”. Staram się (co jest dla mnie dość typowe) wypytać towarzyszy o plany i nastroje. Wszyscy mówią to dokładnie to co myślę ja – pożyjemy zobaczymy. Gdzieś w połowie trasy tracę mój motywator – przestała mi grać empetrójka (cholerka włączyła mi się pauza a ja na to nie wpadłem). Licznik przestał pokazywać prędkość - nie wiem czy to wina zamoczonego czujnika czy padła bateria. Pulsometr już jakiś czas temu zalany wodą padł. W 2/3 trasy zaczyna mi dokuczać praktycznie wszystko – od licznych otarć od przemoczonych ciuchów, po zimno i brak możliwości rozkręcenia się. Z kilometra na kilometr koncentracja jest coraz słabsza i po pewnym czasie była na tyle słaba że w ostatniej chwili zauważam dziury. W efekcie kilka razy oberwało mi się za to że nie pokazałem przeszkody. Niestety przytrafiało się to nie tylko mnie, gdyż jak zauważyłem każdy skupiał się na tym żeby samemu nie wpaść w pułapkę – miejscami był prawdziwy slalom. Tak czy inaczej, stałem się potencjalnym zagrożeniem dla grupy. Zjechałem na tyły i starałem się już tam zostać. To był znak że najwyższy czas odpuścić.
Podobno drugą pętlę jechaliśmy szybciej niż pierwszą. Chyba faktycznie tak było bo nie pamiętam jej w większej części. Czy to wina spadku koncentracji?? Tego nie wiem. Gdzieś w okolicy 170 kilometra zapowiadam załodze busa, że po tej pętli rezygnuję z dalszej jazdy. Nawet kilkukrotne zachęty do dalszej jazdy nie zmieniły mojego zdania. Przy tej okazji proszę o napój energetyczny. Dojechałem do grupy, która po moim dołku fizyczno-psychicznym zdążyła po raz kolejny zniknąć mi z pola widzenia. Kilka minut i czuję się jak nowy, zmęczenie zniknęło pod wpływem kofeiny. Może jednak dam radę jechać dalej?
Bacznie obserwuję twarze pozostałych kolarzy. Boguś – takiej miny u niego jeszcze nie widziałem. Uśmiech z twarzy dawno znikł, co jakiś czas głośno kaszlał. Robert Kądziołka – wydawał się być zły. Uskarżał się na zatarte piachem oczy, ale myślę że on to wszystko przetrzyma. Nawet jakby śniegiem prało to Robert nie podda się. Waldek też jakoś taki spokojny. Raptor (z forum szosowego) co jakiś czas uśmiecha się podobnie jak Piotrek. Chłopaki naprawdę byli zmotywowani. Krzysiek Dziedzic co jakiś czas przeklina trasę i zapowiada że jazda w nocy po takim asfalcie to duże ryzyko. Jurek Tracz, jako jeden z najbardziej doświadczonych w grupie potwierdza te obawy. Sprosik podobnie jak ja planuje zjechać po tej pętli.
Dojeżdżamy do Sośnicowic, mijamy miasto i uderzamy na ostatnią prostą przed Żernicą. Pierwszy większy podjazd i ja wysiadam. Kofeina chociaż dała silnego kopa była jedynie maską prawdziwego zmęczenia – przecież przejechaliśmy tylko 200 kilometrów a ja czuję się gorzej niż po 600 kilometrach. Psychicznie czułem się fatalnie. Nie mogłem znaleźć jednego sensownego wytłumaczenia dla swojej niedyspozycji. W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł żeby zasymulować upadek – tak żeby wyglądało, że wycofałem się z poważnego powodu a nie dlatego że było mi zimno, bolały mnie mięśnie, że miałem cały tyłek obdarty z naskórka, a pampers zamienił się w mokrą gąbkę włażącą mi w tyłek i nie spełniającą swojej funkcji.
W zasięgu wzroku mam już znak wskazujący zjazd do bazy. Razem ze Sprosem odbijamy w boczną uliczkę. A tu nagle szok! Boguś wraz z Robertem Kądziołką zjeżdżają z nami. Tego naprawdę się nie spodziewałem. Boguś, rozumiem – kaszlał bardzo brzydko i ciężko oddychał, natomiast Robert…. Jeszcze przed startem żartowałem do dziennikarki, która pojawiła się by zebrać wywiad, że Robert nas wszystkich wykończy zabójczym tempem. Szczerze mówiąc poczułem się trochę lepiej psychicznie. Nie dlatego, że koledzy których uważałem za wzór do naśladowania pod względem maratonów długodystansowych, wycofali się. Tego dnia nawet najsilniejsi nie dali rady fatalnym warunkom. Wszyscy drżeliśmy z zimna identycznie.
Gdy zjechaliśmy do miejsca postojowego na oczach Asi i Andrzeja malowało się zaskoczenie i obawy. Kolejni zawodnicy wycofują się. Ku naszemu szczęściu Andrzej zdziałał cuda i zorganizował ogrzewacze oraz prysznic! Mogliśmy się umyć i wysuszyć – zmyć z siebie ślad walki z przeciwieństwem losu. W pełnym komforcie oczekujemy na grupę z pięćsetki. Mijaliśmy ich dwa razy podczas jazdy – wyglądali wówczas na bardzo zadowolonych. Tacy byli też w bazie. Zaparci i chętni do dalszej jazdy. Z całej paczki wycofało się jedynie dwóch zawodników. Zaraz po tym jak odjechali kolarze jadący krótszy dystans, zadzwonił Asi telefon. To był znak że nasza grupa zjeżdża do bazy po trzeciej pętli. Wrócili jeszcze bardziej zmęczeni i przemarznięci niż wtedy gdy widziałem ich ostatnim razem. Każdy mówił że z zimna nie jest w stanie zmieniać biegów. Krzysiek wraz z Piotrkiem dygotali z zimna, Waldek i Jarek byli po prostu źli, albo przynajmniej na takich wyglądali, Jarek Tracz był widocznie zrezygnowany. Koniec końców po wycofaniu się Waldka, Jarka i Jurka pozostało jedynie 3 zawodników, spośród których jedynie Raptor miał wyraźny zapał do dalszej jazdy.
Widząc spustoszenie jakie wywołała pogoda, Asia i Andrzej zaczęli namawiać Piotrka by odpuścić 700. W tym czasie Waldek zdążył się umyć i przebrać w suche ciuchy. Ja chciałem wracać do domu jak najszybciej. Myśl o tym że wycofałem się tak wcześnie nie dawała mi spokoju. Nawet świadomość że najtwardsi odpuścili dalszą jazdę specjalnie mnie nie pocieszała. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej jak siedzi się w ciepłym i komfortowym ubraniu a inaczej jak mokniesz w strugach zimnego deszczu, gdy spod kół kolarza przed tobą lecą strugi wody. Chcesz się schować przed wiejącym wiatrem i musisz wybierać albo prysznic spod koła kolegi i osłona od wiatru albo walka z nim i mniejsza ilość wody jaka na ciebie leci.
W drodze powrotnej wymienialiśmy z Waldkiem odczucia co do wyścigu. Nawet perfekcyjna organizacja nie była w stanie wynagrodzić takich warunków jakie mieliśmy podczas jazdy. Obok rezygnacji z dalszej jazdy, równie mocno żałowałem że nie spędzę więcej czasu z tymi wspaniałymi ludźmi jakimi są organizatorzy i uczestnicy. Dla potwierdzenia fatalnej aury, podczas powrotu do domu autostradą, na przeciwnym pasie ruchu, na naszych oczach gość uderza w barierkę ochronną, i roztrzaskuje auto…
Następnego dnia zaczynam dzwonić do Sprosa i Piotrka. Bardzo się martwiłem jak reszta poradziła sobie. Ostatecznie (o ile dobrze zrozumiałem) Krzysiek Dziedzic nie wyjechał na następną pętlę. Piotrek i Raptor dołączyli do grupy jadącej na 500 km i pokonali krótszy dystans. I tak się kończy ta historia. Jedyne co można dodać to jeszcze raz ogromne podziękowania dla organizatorów za trud i serce włożone w przygotowanie imprezy oraz za wspieranie nas w tych trudnych chwilach. Jesteście wspaniali!
Razem z kolegą wybrałem się na szybki trening. Zaliczyliśmy pętelkę Kraków -> Balice -> Kleszczów -> Rudawa -> Modlniczka. Nogi dalej jakoś takie dziwnie zmęczone. Czyżby to efekt odstawienia Recovery Drinka? Ogólnie masakra. Ciekaw jestem jak mi pójdzie maraton na który jadę w sobotę.
No i już po... V Majówka przeszła do historii. Pogoda była idealna, trasa bardzo fajna. Szkoda tylko że forma jakaś taka dziwna. Ale może zacznę od początku.
Mój udział w Majówce stał pod znakiem zapytania. Słyszałem plotki że trasa będzie kiepska, że pogoda ma się popsuć. Do tego wszystkiego wiedziałem że kryteria uliczne nie ą moją mocną stroną. Wiedziałem że niewiele powalczę, ale kierowałem się myślą że nawet najgorszy wyścig jest najlepszym treningiem.
Miejsce startu było wymarzone - to muszę powiedzieć. Nowo wybudowany kompleks sportowo -rekreacyjny tworzył wspaniałą atmosferę. Z każdej strony widać było inną dyscyplinę sportu. Jednak nas kolarzy było najwięcej.
Po zapisaniu się pogadałem trochę ze znajomymi, których było całkiem sporo. Z Bikeholików startowali: Saint, Mirek Sólnica, Staszek Radzik oraz ja. Na nieszczęście na niedługo przed startem wybuchła mi dętka w przednim kole - przetarła się tuż przy samym wentylku. Próby załatania dziury spoczęły na niczym. Dzięki Mirkowi Sólnicy, który użyczył mi dętki mogłem wystartować.
Na starcie czułem duży wyrzut adrenaliny. Szkoda tylko że napędzała ona serce, a nogi miałem jak z waty. Start!
Pierwsze kółka były dla mnie bardzo ciężkie. Czołówka ruszyła ostro. Nogi nie rozgrzane (mimo wcześniejszych prób), a serce bardzo szybko wskakiwało na tętno submaksymalne. Co tu dużo mówić, trochę się męczyłem. Starałem się trzymać grupy głównej. Niestety na jednym z pierwszych okrążeń dopadła mnie silna kolka, która praktycznie uniemożliwiła mi głębsze oddychanie. Zacząłem odpadać.
Starałem się trzymać kolegi z Hard Bike Tęcza - Witka Jagodzkiego, z którym chciałem się trochę pościgać. Niestety znów mnie dopadł pech i na zjeździe spadł mi łańcuch. Starałem się odrobić straty, ale nie udało się. Dopadła mnie mniejsza grupka z którą trzymałem się do 22 okrążenia. Jechało mi się znakomicie. Dzięki Marcinowi z Rowerowania, który podał mi wodę nie wysuszyło mnie - podczas wyścigu było bardzo gorąco, nie tylko w sensie sportowym. W pewnym momencie odcięło mi całkowicie siły. Dostałem drugiego dubla na 5 okrążeniu przed końcem - musiałem zejść. Na szczęście bo nie miałem już sił na dalszą walkę.
Dojeżdżam na metę a z boku stoi Mirek. Okazuje się że jego też dopadł pech - nie zgadniecie, złapał gumę :-) Oddałem koledze dętkę i szczęśliwym trafem Pasieczkin poratował mnie nową. Jak już mówiłem - nastawiłem się na dobry trening. Sam rzadko jestem w stanie zmusić się do tego żeby osiągnąć tętno submaksymalne.
Saint był 3 w kategorii. Ja dotarłem chyba jako ostatni, ale to nie ma znaczenia. Zaraz po nas startował Staszek Radzik. Niestety nie doczekałem do końca - musiałem wracać do domu.
Podsumowując - wyścig był chyba najlepszy z dotychczasowych edycji. Bardzo żwawa trasa idealna pogoda, ciekawa obsada i bardzo fajna atmosfera. Jakby tylko jeszcze nawierzchnia po której się ścigaliśmy byłaby lepsza to byłoby idealnie.
Korzystając z dnia wolnego umówiłem się z dwójką kolegów na szybki trening. Ostatnio bardzo mi się spodobała trasa Wieliczka -> Biskupice -> Gdów -> Dobczyce -> Dziekanowice -> Wieliczka Ma idealny profil: trochę płaskiego, trochę szybkich i krótkich podjazdów - i do tego przeważnie idealny asfalt.
Niestety dzisiaj nogi był wyraźnie nie swoje. Zapewne to wina niewyspania po dyżurze...a może przyczyna leży w tym że ostatnio skończył mi się Recovery Drink który piłem po każdej dłuższej jeździe rowerem... ciężko stwierdzić, tak czy inaczej przejechaliśmy 70 kilometrów a ja byłem wyrypany jak po 200...
Po maratonie w Zabierzowie miałem dzień lenistwa. Najedzony po obiedzie skorzystałem z ładnego wieczora. Miało być lekko - tak żeby spalić kalorie zanim zamienią się w tłuszcz.
Jadąc w kierunku Tyńca zauważyłem na horyzoncie wielką grupę rowerzystów. Gdy śmignęli obok mnie zauważyłem kilka znajomych osób. Zrobiłem w tył zwrot i pognałem za nimi. Okazało się że to była jakaś ustawka w ramach cała polska jeździ na rowerze czy jakoś tak.
Pojechałem z nimi kawałek zamieniłem trochę zdań z kolegami i koleżankami. Na moście Dębnickim rozstaliśmy się i wróciłem na obraną wcześniej trasę.
Znów jadąc do Tyńca spotkałem kolejnych dwóch znajomych. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem przed siebie. Ledwo przejechałem kilka kilometrów i znów spotkałem dwóch znajomych.
I tak minęła mi wycieczka. Chyba więcej przegadałem niż przejeździłem :-) Świat jest mały a poczucie że zna się tyle osób jeżdżących regularnie na rowerze powoduje że czuję się wspaniale :-)
Prognozy pogody na dzień maratonu były bardzo niepokojące. Ze zmartwieniem obserowałem jak wykresy opadów deszczu na meteo.pl rosną z dnia na dzień. Mając w pamięci ÓW Kraków 2010 doszedłem do wniosku, że nie będę ryzykował i jeśli w dniu startu spadnie deszcz to zostaję w domu.
Wieczorem przygotowałem rower, przeglądnąłem trasę - mówiąc krótko bardzo mi zależało na starcie. Po ostatnim Złotym Stoku czułem, że wreszcie chcę i muszę coś powalczyć. Gdy rano zadzwonił budzik, przez prawie pół godziny leżałem w łóżku i czułem jak mi serce wali napędzane adrenaliną. Nasłuchiwałem czy pada deszcz czy nie. Ostatecznie wyglądnąłem przez okno i ku mojemu zaskoczeniu świeciło słońce i było sucho. Zacząłem się pakować. W między czasie rozpocząłem intensywne poszukiwania numeru startowego. Pierwszym podejrzanym była moja ukochana żona. Jak się okazało, kilka dni temu wypierniczyła go do śmieci - pierwszy pech w tym dniu.
W pośpiechu opuszczam dom i dobijam do bazy maratonu. Na miejscu szybko witam się ze znajomymi - widzę Izę (naszą nową koleżankę), Paulinę, Bunia, jest też Królik i Marcin. Do startu jeszcze półtorej godziny. Biegnę dalej - cholera jak na złość do biura zawodów długa kolejka a muszę jeszcze gdzieś znaleźć klocki do hamulców. Po ostatnim maratonie w Złotym Stoku gdzie musiałem wystartować na starych kołach miałem pełno opiłków aluminium w klockach. Bałem się że nawet jeśli dobrze je oczyściłem to i tak mogą mi zniszczyć obręcze ceramiczne. Drugi pech - nie ma nigdzie tego co potrzebuję i jestem zmuszony wystartować na niepewnych klockach. W między czasie spotykam Bogusia Szyszkę który zupełnie jakby urwał się z choinki staje w kolejce po numer startowy na 5 minut przed startem dystansu Giga na który był zapisany.
W panice poczyniam ostatnie przygotowania i dopompowuję powietrze do kół. Tuż przed zamknięciem wpadam do sektora. Startowa muzyczka w głośnikach i nawet nie zauważam jak wszyscy ruszam przed siebie by zmierzyć się z kolejnym niezwykle trudnym maratonem. Deszcz, który z początku był praktycznie niezauważalny zaczynał powoli robic się upierdliwy. Na jednym z pierwszych podjazdów dojeżdżam do Izy. Zamieniamy parę słów, życzę koleżance powodzenia i ruszam dalej.
Pierwszy terenowy zjazd. Spinam się w sobie, pełne skupienie a tu nagle, tuż przed moim rowerem jakaś niewiasta robi fikołka. Szybko podnosi się i prosi o pomoc w wyprostowaniu przekrzywionej kierownicy. Cóż zrobić... stajemy na boczku, chwilę walczę z ustrojstwem ale zaraz po tym możemy oboje jechać przed siebie. Oczywiście bez skojarzeń proszę. Między czasie tracę kilkanaście pozycji, jakrównież licznik przestaje działać - szczęsliwie pulsometr jeszcze daje radę i mogę przynajmniej kontrolować intensywność wysiłku.
Zaczeło się prawdziwe wyzwanie, deszcz przybrał na sile a ścieżki, które normalnie są łatwe technicznie obróciły się w śliskie dukty z wystającymi kamieniami. O upadek nie było trudno. Do tego wszystkiego pełno narwanych kolarzy na siłę stara się wyprzedzać. Jednym się to udaje, a inni wyglebiają się pod naporem własnych ambicji. Z początku zacząłem przeklinać opony jakie założyłem (Racing Ralph), później przestałem o tym myśleć gdyż i tak nie mogłem z tym nic zrobić. Było myśleć wcześniej, jedyne co pozostało to jechać z głową.
Z kilometra na kilometr jechalo mi się coraz lepiej. Widząc że nawet specjalnie się nie męczę i nie przeszkadza mi aura staram się nadrabiać straty. Na jednym z podjazdów mijam Paulinę, rzucam kilka upierdliwych tekstów i przyspieszam dalej. Na pierwszym bufecie, ku mojemu zaskoczeniu zostaję mile obsłużony przez Macia z Rowerowania - jak się potem okazało defekt techniczny wyeliminował go z jazdy. Niestety ten jeden banan, który zjadłem w przelocie okazał się być zbyt małą dawką energii na dalszą jazdę.
Pozalepiane koła gliną i błotem coraz częściej uślizgują się na podjazdach i polnych dróżkach, które przypominająpole bitwy nosił ślady walki z niesprzyjającą aurą. Na domiar złego stale zaparowane okulary , których nie jestem w stanie doczyści - po tym jak dostałem kilka razy po oczach błotem wolałem już mniej lub prawie nic nie widzieć ale przynajmniej zachować wzrok.
Wyziębiony i bliski kryzysu dochodzę do wniosku, że łatwiej jest mi przepychać na podjazdach niż iść pieszo i zataczać się jak pijany. Do drugiego bufetu moja pozycja praktycznie nie zmieniała się. Na asfaltach odrabiałem starty a w terenie zostawałem w tyle. Od połowy dystansu jade praktycznie w tej samej grupie, z tymi samymi zawodnikami. Silny głód zmusza mnie do zarzymania się na drugim bufecie. Niczym świnia rzucam się na ciastka i banany upychając jedzenie gdzie się da. Czas leci a tuż okok mnie przejeżdża Kasia Rams, którą bezskutecznie staram się gonić do końca maratonu.
Najedzony i przemarznięty do kości, zarzucam wyższy bieg i czuję że nogi znów mają siłe. Do mety coraz bliżej - jadę jak w transie, zupełnie jakby cała ta pokonana strasa i to co jeszcze przede mną było realistycznym snem. Na jednym ze zjazdów przez zaparowane okulary, zaliczam glebę - na szczęście jedyną w tym dniu i do tego całkiem bezpieczną.
Każdego zawodnika, którego spotykam dopytuję o dystans do mety. Miało być niecałe 64 kilometry a wyszło ponad 65. Nie wiedziałem czy jechać dalej asekuracyjnie czy zacząć walczyć o lepszą pozycję. Resztkiem sił decyduję sie na drugą opcję. Ostatni kilometr był moim zdaniem bardzo głupi - prowadził przez rzeczkę pełną luźnych, ostrych kamieni i lodowatej wody. Obok odgrodzona taśmą ścieżka z płyt, po wjechaniu na którą od razu ułyszałem że mam z niej zjechać.
Jeszcze tylko fragment asfaltu i meta. Udaje mi się ostatecznie wywlaczyć jeszcze jedną pozycję wyżej. Zaraz po przekroczeniu mety biegnę do samochodu. Za niespełna pół godziny muszę być w drodze do pracy. W biegu wymieniam parę zdań z Bulim, który już dawno był na mecie i w panice ładuję się do auta.
Dopiero na spokojnie wieczorem mogłem przeanalizować to czego dzisiaj doświadczyłem. Pod kilkoma względami ten maraton był gorszy od Krakowa. Po pierwsze błoto było pełne gliny i bardzo zalepiało koła - kto miał wysoki bieżnik ten był szczęściarzem. Poza tym było zimniej i trasa była dłuższa. Jednakże mimo tych licznych utrudnień i niedogodności, byłem bardzo szczęśliwy że wystartowałem i przejechałem całą trasę. Po drodze widziałem wielu znanych maratończyków, którzy z powodu defektu lub innych przyczyn odpuszczali dalszą jazdę. Sprzęt nie zawiódł i nawet za bardzo się nie poniszczył - kilka nowych rys ale kto na to patrzy? Liczy się to co przeżyliśmy.
Iza niestety zakończyła maraton na 16 kilometrze, gdy po upadku doznała kontuzji (skręcona stopa w stawie skokowym). Boguś w nieznanych okolicznościach też się wycofał. Najlepszy z czerwonych był Bunio który dojechał na 106 pozycji Open i 30 w kategorii. Dalej byli: Marcin (112 open i 54 w M2) Królik (118 open i 36 w M3), ja dojechałem na 168 pozycji open i 72 w M2. Największą frajdę sprawiła nam wszystkim Paulinka, która była trzecia w wojej kategorii!! BRAWO!!
PS. Nie jestem autorem zdjęć. Zostały one znalezione na forum MTB Maratonu.
W Krakowie odbywał się dzisiaj Skandia Maraton, nawet przez chwilę nie myślałem by wystartować. Zostawiam siły na jutrzejszy maraton w Zabierzowie.
Planowałem raczej lekki trening w tlenie, tak żeby za bardzo nie przesadzić i nie wypompować się. Zważywszy na fakt że ostatnio jakoś dziwnie słaby byłem nie chciałem jechać daleko. No ale...odezwał się kolega i pojechaliśmy na dłuższy mocniejszy trening.
Z Krakowa na Wieliczkę, a następnie w stronę Gdowa przez Biskupice. Z Gdowa w kierunku Dobczyc a następnie w prawo na Dziekanowice i ponownie na Wieliczkę. Pogoda była idealna, lekki wiatr który w zasadzie nie utrudniał jazdy. A forma...no cóż byłem bardzo zdziwiony bo całe 80 kilometrów przejechałem bez odrobiny zmęczenia, noga podawała równo i silnie. OBY TAK DALEJ!
Trochę inaczej niż planowałem. Miała być szosa i ostatecznie kolega wyciągnął mnie w teren. W sumie nie żałuję bo trening siłowy był dość mocny a i technikę zjazdów trochę podreperowałem - ostatnio praktycznie cały czas jeździłem po szosie a w tę niedzielę planuję wystartować w maratonie w Zabierzowie.
Generalnie to jestem zaskoczony że jeszcze nie rozwaliłem opon i kół w przełajówce. To jak porządnie dostaje ona w tyłem i nic się nie dzieje pozwala mi twierdzić że jest to rower idealny. Wprawdzie na większych kamieniach trochę się gubi i kierownica mocno telepie, ale w terenie takim jak lasek wolski spokojnie daje radę.
Kolejna próba rozkręcenia się trochę. Nogi jakoś wyjątkowo są bez energii. Dzisiaj było piękne słońce ale wiatr dawał się we znaki.
Po mojej ulubionej walce z autami na Alejach doczołgałem się do Swoszowic. Stamtąd odbiłem na Opatkowice i do Skawiny. W drodze powrotnej do Krakowa niemiłą sytuacja - podczas wyprzedzania tira w korku kierowcy ciężarówki nie spodobało się to i prawie przy samym uchu włączył klakson....masakra... mało z roweru nie spadłem.
Zastanawiam się jak reagować na takich idiotów. A może w ogóle nie reagować??
W Krakowie zapoznałem się z kolarzem z którym wspólnie dokręciliśmy bulwarami do centrum. Nareszcie udało mi się złapać trochę kolarskiej opalenizny :-)
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).