A więc Ż.A.R.T to skrót od Żona Akceptuje Rower i Treningi ;-)
Generalnie wychodzi na to że żonę trzeba przyzwyczaić do tego że po pracy wychodzę na ok 2h jazdy.
W dniu dzisiejszym zaplanowałem sobie jazdę w tlenie, dwie pętle Kraków -> Balice -> Rząska.
Plan zrealizowany w 90% gdyż po drodze spotkałem kolegę z którym dawno się nie widziałem przez co musiałem trochę skrócić trasę i w Rząsce odbiłem w prawo na Balice. To był chyba pierwszy trening w życiu po którym nie wróciłem zmęczony i...chyba tak powinno być.
Cóż, chyba ten sezon już spisałem na straty. Brak czasu i systematyczności spowodował że forma jest nijaka, noga słaba i obwód brzucha trochę się zwiększył :-(
Co tu dużo mówić, praca i rodzina totalnie nie idą w parze z treningami. Od dwóch dni staram się jakoś podciągnąć formę bo wakacje jeszcze nie są w połowie a czekają mnie jeszcze co najmniej 3 ważne wyścigi oraz mistrzostwa lekarzy w MTB na które nie wiem czy pojadę.
Póki co staram się znaleźć swój rytm bo niestety jakoś dziwnie ciągle mi się chce spać..
Wielu narzekało na to że maraton w Murowanej Goślinie został przeniesiony na Lipiec, ja natomiast uważam że jeździło się fajniej i lepiej niż rok temu gdy było zimno a mięśnie po zimie nie były jeszcze przyzwyczajone do ścigania.
Zacznę od tego że przez ciągnącą się chorobę i remont w domu na rowerze siedziałem tylko raz w przeciągu ostatnich trzech tygodni. Z tej właśnie racji nie oczekiwałem po Murowanej Goślinie jakichś rewelacyjnych wyników.
Może to głupie że jedzie się na maraton bez przygotowania, czyli coś jakby pójść na egzamin i nie umieć nic. Ale czasem trafia się lepszy dzień, odrobina szczęścia i noga podaje lepiej niż się człowiek spodziewa. Poza tym bardzo zatęskniłem za maratonową atmosferą, znajomymi a i chęć rewanżu za międzygórze (na które nie pojechałem) była bardzo silna.
Do Murowanej Gośliny dojechaliśmy w sobotę. Droga do noclegu dłużyła się niemiłosiernie, tym bardziej że temperatura powietrza sięgała 30 stopni. Na miejscu szybkie wypakowanie, krótka jazda na ustawienie roweru i do spania.
Ranek przywitał nas pięknym słońcem, które potwierdzało prognozę pogody - miało być upalnie. Na miejscu startu z początku nie było zbyt wielu ludzi. Zanim ustawiliśmy się w sektorach razem z Dawidem i Pauliną objechaliśmy najbardziej irytujący kawałek trasy, który znajdował się zaraz za startem. Po zamianie kilku słów ze znajomymi ustawiłem się razem z Godulem i Dawidem w III sektorze, z którego na szczęście jeszcze nie wyleciałem. Spiker tym razem był wyjątkowo dziwny, nie dość że niezwykle podniecał się obecnością Asi Jabłczyńskiej to jeszcze zapomniał powiedzieć kiedy jest start.
Dopiero gdy zauważyliśmy że czołówka rusza przed siebie wiedzieliśmy że wybiła 11:00. Ludzie rzucili się jak na promocje w media markcie. Były przepychanki i pierwsze gleby. Mnie jakoś specjalnie nie chciało się atakować tym bardziej że tuż przed startem padł mi pulsometr i nie wiedziałem jakim tempem jadę. Tuż za asfaltowym odcinkiem wjeżdżaliśmy w piaskownicę. Na szczęście leśny objazd tego fragmentu pozwolił mi zaoszczędzić siły na przebijaniu się przez grząski piasek.
Jadąc objazdem przed moimi oczami wyskoczyła Paulina. Chwilę jechaliśmy razem, ale gdy poczułem że mięśnie się rozgrzały ruszyłem przed siebie. Momentami ciężko było się przebijać dalej. Suche powietrze i wysoka temperatura nie tylko dawała w kość, ale powodowała że na trasie unosiło się pełno niesamowicie dużo kurzu. Niedługo za startem dojeżdżam do Godula i Kasi Galewicz.
Pamiętając Złoty Stok, kiedy to za mocno pocisnąłem i wyprzedziłem ich z początku a później zdychałem założyłem sobie, że skoro i tak tego dnia na więcej mnie nie stać to przynajmniej do pierwszego punktu pomiarowego pojedziemy razem.
W tę wspólną jazdę chciałem włożyć jak najwięcej sił i uwagi żeby przynajmniej spróbować przepchnąć do przodu znajomych. Dlatego też starałem się często atakować i wychodzić na zmiany. Do pierwszego bufetu jechaliśmy równo, momentami z prędkością około 40/h. Jazda po zmianach w szybkim tempie dawała nieskończoną radość. Nawet starałem się nie myśleć o kryzysach czy skurczach, gdyż chciałem by te chwile trwały przez cały maraton. Problemy zaczęły się po pierwszym bufecie, na którym razem z Godulem zatrzymałem się żeby uzupełnić picie i wziąć coś do jedzenia.
W tym samym momencie dogania nas Kasia Rams i wspólnie gonimy Kasię Galewicz. Po chwili znów jesteśmy w stałym składzie. Powoli mięśnie zaczynają słabnąć, ale długo staram się walczyć o utrzymanie w grupie i jeszcze coś przyspieszyć. Dopiero po około 2 godzinach odpuściłem sobie gdy zakopałem się w piachu i nie miałem już sił by dogonić grupę.
Tuż przed Dziewiczą Górą dogania mnie Kasia Rams. Przyszedł czas na kolejny plan - nie dać się objechać. Z początku myślałem że się uda, chociaż momentami blokujący na zjazdach ludzie odsuwali mnie od "sukcesu". Cały plan szlag trafił dopiero w momencie gdy z roweru zwaliły mnie skurcze. Zatrzymałem się na rozmasowanie ud, ale każdy ruch tylko nasilał ból. Z pomocą przyszedł nieznajomy zawodnik z ekipy Torq, który rzucił mi Magneslife'a. Dzięki temu w miarę szybko wskoczyłem na rower i zacząłem gonić Kasię. Po opuszczeniu fragmentu z Dziewiczą Górą złapałem drugi oddech. Jechałem dość szybko i równo byle do mety.
Po drodze był małe przetasowania, gdy trochę słabłem wyprzedzało mnie 2-3 zawodników by zaraz potem ich wyprzedzić gdy trasa wypłaszczała się a ja odzyskiwałem tempo. Z niecierpliwością wsłuchując się w swój organizm dojeżdżam powoli do końca. Ale zanim zobaczę metę czeka mnie jeszcze fragment piaskownicy, którą pokonywaliśmy na starcie.
Szybko uciekam w las gdzie miałem już przygotowany objazd. Ku mojemu szczęściu omijając rozbite szkła rozrzucone po leśnej dróżce widzę jak Kasia Rams walczy z piachem na samym środku drogi, nie wiedząc o tym że zaraz obok jest szlak po którym można spokojnie jechać. Nacisnąłem mocniej na pedały i przyspieszyłem - udało mi się ją dogonić. Rzucam pytanie czy jedziemy razem czy też ścigamy się do końca. Patrzę się za siebie - pusto. Zapada decyzja że jedziemy razem do mety.
Z czasem 3 godzin i 4 minut wpadamy razem na metę. Zaraz po tym szybkie gratulacje i wymiana odczuć odnośnie trasy. Dzięki temu że przez 2/3 maratonu jechałem w grupie i z dużą prędkością wyścig ten będę wspominał jako pierwszy udany w tym sezonie. Trochę żałowałem że nie miałem opon by wystartować na przełajówce. Z pewnością byłoby to inne doznanie, chociaż nie koniecznie lepsze...
W domu remont, niechęć rodziców i żony do jakichkolwiek moich wyjazdów spowodowały że z trudem udało mi się z domu na rower, a dzień ten był dość nietypowy.
Kolega z grupy Ziemek brał tego dnia ślub i prosił kolegów z grupy by zrobić mu orszak weselny.
Z Krakowa ruszyliśmy w stronę Niepołomic. Gdy dotarliśmy do celu dzień było jeszcze za wcześnie, dlatego też pojechaliśmy jeszcze do puszczy. Po nabiciu kilkunastu kilometrów zawróciliśmy żeby zdążyć na orszak weselny.
Wszystko wyszło super i podobno zrobiliśmy prawdziwą furorę, co bardzo cieszy. Później na wariata musiałem wracać do rodziców, do Zakliczyna.
To był upalny dzień. Jak na złość przytrafiło mi się znów choróbsko. Już wczoraj czułem że mnie coś rozkłada, ale postanowiłem skorzystać z pogody, która jak widać ostatnio jest przepiękna.
No więc wyruszyłem o 8 rano (obecnie przeprowadziłem się do rodziców ponieważ mam remont w domu). Z Zakliczyna do Krakowa dotarłem w rekordowym tempie - coś koło godziny. Może to z racji że jechałem Zakopianką, a może dlatego że byłem jeszcze świeży. No nie wiem, w każdym razie już wtedy czułem się słaby.
O 9:10 byłem pod Smokiem, gdzie czekali na mnie koledzy. Po dołączeniu Kasi Galewicz ruszyliśmy w kierunku Kocierzy. Mieliśmy jechać przez Zator toteż skierowaliśmy się na Piekary, a stamtąd na Liszki. Już wtedy czułem że mnie przytyka, temperatura natomiast zaczynała powoli dawać w tyłek. Wszyscy poza mną byli jeszcze świeży i tempo narzucali coraz mocniejsze. Ja natomiast ledwo co żyłem, przytykało mnie coraz częściej i coraz mocniej bolało mnie gardło. Tuż przed Alwernią oznajmiam że odłączam się od grupy. Spokojnie w swoim tempie zawróciłem, po drodze zatrzymują się w sklepie żeby uzupełnić picie.
W Mnikowie kolejna przerwa na picie. Jak na złość nigdzie nie ma zimnego Powerade'a, o którym marzyłem przez dłuższy czas. Wypiłem syfnego Burn'a po którym miałem mega zgagę. Obrałem kurs na Kryspinów i byle szybciej do domu przez obwodnicę Krakowa i na Zakopiankę. Tam kolejna przerwa. Na Orlenie kupuję wymarzone dwie butelki Powerade'a. Żeby było śmieszniej sprzedawczyni pyta mnie czy tankowałem paliwo ;-)
Spokojnie w swoim tempie wracam do domu, wysuszony na wiór.
Nareszcie dzień urlopu i wolne. W przełajce wymieniłem kierownicę na szerszą, wywaliłem te klamki przełajowe (zupełnie zbędne z resztą) oraz przymierzając się do nowego siodła do szosówki zamieniłem sobie na San Marco SKN.
Ruszyłem od rodziców z Zakliczyna - w związku z remontem w domu w Krakowie musiałem się wyprowadzić na kilka dni - w kierunku Myślenic. Coś słabo się czułem, gardo mnie pobolewało i zaczynałem kasłać, ale olałem to bo uważam że nie ma lepszej kuracji niż rower.
Zaraz przed Kornatką luzuje mi się siodełko i nos wędruje ostro do góry. Od tego momentu muszę jechać jak pedał z siodłem w dupie bo nie wziąłem sobie z domu kluczy :-( Do Dobczyc docieram bardzo szybko bo międzyczasie dostaję telefon od mamy że potrzebuje żebym wracał już.
Sukces smakuje tym lepiej im trudniej do niego było dojść. W sumie tak mógłbym podsumować ten maraton, mimo iż nie przejechałem całego dystansu a jedynie 332 kilometry.
O samym maratonie dowiedziałem się jakiś czas temu od kolegi. Była to kolejna okazja do bicia rekordu dystansu przejechanego w 24 godziny. Przypomnę tylko że mój dotychczasowy rekord wynosił 333 kilometry i chociaż po raz kolejny nie udało mi się go pobić to czuję ogromną satysfakcję.
Odrobinę spóźniony wyjechałem z domu w sobotę by po drodze zabrać z Olkusza Sprosa. O godzinie 10 byliśmy już w Radlinie. Początkowo atmosfera nie zapowiadała fajnej zabawy, ale dopiero jak się okazało kto na ten maraton przyjechał wszystko zaczęło nabierać barw. Po pierwsze przyjechała spora ekipa z Krakowa. Poza naszą dwójką z Bikeholików byli jeszcze Boguś i Michał, do tego Jacek Kozioł, cyborg Robert Kądziołka plus weterani z Imagisa, Piotrek z Gliwic (bardzo miły gość) oraz ikona (równie przesympatyczna) wyścigów długodystansowych - Kudłaty (Sławek Fritz). Poza tym miałem jeszcze okazję poznać kolegę z Forumszosowego.org Łukasza.
O godzinie 11:30 była odprawa, a 40 minut później start. W mieście (z którego łatwo nie było wyjechać przez liczne światła i skrzyżowania) prowadził nas "vice komandor" wyścigu, który tuż za granicami Radlina zniknął za naszymi plecami. W sumie jak tylko obraliśmy właściwy kurs na Wisłę prędkość znacznie wzrosła do 40 km/h.
Trasa maratonu była z początku trochę skomplikowana i nie obyło się bez wpadek. Niektórzy pobłądzili. Na szczęście po pierwszej pętli do Wisły wszystko było już jasne. Chyba powinienem w ogóle od tego zacząć że trasa składała się z trzech jakby pętli. Jechaliśmy od Radlina do Wisły (przez Żory, Skoczów i Ustroń), tam w okolicach 75 kilometra był bufet i z powrotem tą samą trasą wracaliśmy do Radlina. Łącznie jedna pętla miała nieco ponad 150 kilometrów. Do wyboru były 1,2 lub 3 pętle.
Pierwszą połowę pierwszej pętli pokonałem razem z główną grupą trochę za szybko, choć nie ukrywam że sam prowadziłem momentami grupę z taką właśnie prędkością. Tuż przed Ustroniem odłączamy się ze Sprosem od głównej grupy i czekamy na Piotrka z Gliwic który pobłądził gdzieś po drodze. Jadąc wolniej, razem z trzecim kolarzem dojeżdżamy do Michała, który trochę zwolnił w Wiśle. Tam też spotkaliśmy kolarza z teamu Sikorski BikeBoard, z którym trochę pogadaliśmy.
Bufet znajdował się przy samym końcu Wisły. W momencie gdy my wjechaliśmy, grupa z Bogusiem i Robertem na czele wyruszała w dalszą drogę. Chwilę posiedzieliśmy z Michałem i Sprosem a gdy dojechał Piotrek ruszyliśmy w drogę. Przy tym całym zamieszaniu, które panowało na bufecie zapomniałem wziąć bidon. Powrót minął bardzo szybko, nie miałem wówczas za wiele sił oraz nie wiedząc czemu fragment ten pamiętam najmniej.
Gdy dojechaliśmy do punktu kontrolnego w Radlinie, była chwila na zastanowienie się co dalej. Mówiąc szczerze kiepsko widziałem kolejną pętlę, jazda zdążyła mi się znużyć a perspektywa jazdy poraz drugi tą samą drogą średnio mi się podobała. Spros i Michał podobne mieli odczucia. Chłopaki postanowili nie jechać dalej, co w dużej mierze było spowodowane nie do końca sprecyzowanym regulaminem. Umożliwiało im to zaliczenie pierwszej pętli w najlepszym czasie i zajęcie pierwszego i drugiego miejsca.
Ja też postanowiłem się wycofać, ale Spros namawiał mnie do dalszej jazdy. Czułem się nieco zmęczony, a z racji że na bufetach serwowali wyłącznie banany i batoniki, miałem mdłości i niechęć do jedzenia. Jakoś resztkami sił zebrałem się do dalszej drogi. Ubrałem się cieplej, założyłem lampki i w momencie gdy dojechał Piotrek, razem ze Zdzisławem Piekarskim ruszyliśmy przed siebie.
Pierwsze kilometry były dla mnie jak męczarnia. Po pierwsze słońce które świeciło skutecznie podgrzewało powietrze, a do tego każda górka wywoływała u mnie tętno ponad 90% HR Max. Postanowiłem zawrócić tym bardziej że tempo które narzucił Piotrek było dla mnie dużo za szybkie. Pożegnałem się ze Zdzisławem i zawróciłem. W drodze powrotnej zawracałem jeszcze dwukrotnie. W końcu jak mijał mnie Kudłaty postanowiłem ostatecznie zjechać do punktu startu.
Dzień biegł na przód. Spros i Michał byli już przebrani i umyci gdy dojechałem na punkt startu. Oddałem swoją kartkę by załapać się na trzecie miejsce w dystansie 150 kilometrów. Po około 20 minutach siedzenia i żałowania podjętej decyzji, postanowiłem zabrać się z Kudłatym - do tego też namawiał mnie Spros, który nakazał koledze pilnowanie mnie bym nie jechał za szybko.
No i ruszyliśmy we dwójkę dalej. Tempo w porównaniu do tego na początku było zupełnie inne. 20-30 kilometrów na godzinę było dla mnie sporo za mało i trochę mnie to męczyło. Dla Kudłatego natomiast takie tempo było wręcz idealne. Jechaliśmy wspólnie aż zaczęło się ściemniać. W połowie drogi jak zatrzymaliśmy się na sikanie na horyzoncie pojawiło się migające światełko. Był to kolega Sławka, który jechał wolniej i czekał na niego. Jakiś czas później mijamy poraz drugi drogowców, którzy naprawiali zniszczoną przez powódź trasę. Ku naszej uciesze słyszymy od nich "pojechalibyście wreszcie do domu" - nieźle się przy tym uśmialiśmy. Przyspieszyłem trochę żeby pokonać trasę szybciej, poza tym chciałem też zatrzymać się na jedzenie.
Przed samą Wisłą doganiam kilkuosobową grupkę, która stała na poboczu. Chwilkę pojechaliśmy razem i odbiłem na stację benzynową. Była już prawie północ, a ja byłem potwornie głodny. Chciałem zjeść coś słonego, a nie banany i batoniki. Wchodzę na stację benzynową tuż przed Wisłą a koleś do mnie z pretensjami że pakuję się do sklepu z rowerem. Odwróciłem się plecami do tego buca i wyszedłem. W samym centrum Wisły zatrzymuję się na drugiej stacji benzynowej i kupuję kanapki - cholernie nieświeże, ale jakże pyszne w momencie gdy człowiek jest głodny.
Na bufecie zabrałem swój bidon i poczekałem na Kudłatego. Nie chciałem też za długo czekać gdyż temperatura była znacznie niższa niż ta w Radlinie. Mimo ciepłej kawy i herbaty dopadły mnie ogromne dreszcze. Ledwo przejechałem kilka kilometrów i musiałem przyspieszyć. Tak się rozpędziłem że z licznika liczba 40 praktycznie nie znikała.
Jechało mi się wyśmienicie po wyjechaniu z Ustronia zrobiło się cieplej, nikogo na trasie nie było. Byłem tylko ja i ciemność - niespotykane uczucie. Cały ten czas nie schodząc z prędkości oczekiwałem aż na horyzoncie pojawią się jakieś czerwone lampki. Nie czekałem dłużej niż godzinie jak udało mi się dogonić 5 osobową grupę. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem dalej przed siebie. Zwolniłem trochę gdyż magiczne czerstwe kanapki i aktywator w żelu przestawały powoli działać. W trochę wolniejszym tempie dojeżdżam do Radlina. Nieznacznie zmęczony odpuszczam sobie dalszą jazdę. Znudziło mi się jechanie dalej, chociaż czułem że dałbym radę przejechać kolejne 150 kilometrów. Marzyłem żeby położyć się spać, tym bardziej że w poniedziałek szedłem do pracy.
Poszedłem do auta gdzie na tylnym siedzeniu spał Spros. Szybko wrzuciłem rower, wszedłem do śpiwora i nie wiedząc kiedy odszedłem w krainę snu. Leżąc między kołami co jakiś czas przebudzałem się. O godzinie 9 wyszedłem z auta - cały połamany. W tym czasie jakiś gość przyjechał i zaczął się kłócić o regulamin i pierwsze miejsce na dystansie 150 kilometrów. Ponieważ regulamin nie był do końca sprecyzowany, podobnie jak chłopaki gość postanowił zrezygnować z przejechanych już 300 kilometrów i zająć pierwsze miejsce na pierwszej pętli.
Zaraz po wstaniu poszedłem pod prysznic, który był w Ośrodku Sportu skąd startowaliśmy. Powoli zbieraliśmy się do zakończenia imprezy, które było przewidziane dopiero na 14. Czas do rozdania nagród dłużył się niezmierne. Zaraz przed tym zaczęło ostro padać. Co jak co ale pogoda udała się nam idealnie. Mimo że w Wiśle było bardzo zimno to i tak okresami świeciło słońce.
Ogólnie atmosfera maratonu była rewelacyjna, doświadczenia i przemyślenia związane z samą jazdą są bezcenne. Dzięki temu uwierzyłem że przejechanie dłuższego dystansu niż dotychczas jest możliwe. Do minusów maratonu z pewnością trzeba zaliczyć dość pogmatwaną trasę z dużą ilością świateł. Banany i batoniki to dość mało jak na taką trasę, przydałoby się coś jeszcze. Mimo to wszystko jest nadzieja że ten maraton stanie się stałym punktem wyjazdowym w przyszłym roku.
Pogoda ostatnio daje ostro w kość, na szczęście w sobotę na chwilę pogoda zrobiła się przyjemna. Planowałem początkowo pojechać do Kasiny Wielkiej, ale koledzy ostatecznie (co było w dużej mierze związane z niepewną pogodą) postanowili pojeździć na południu Krakowa i pozaliczać kilka fajnych górek w okolicy.
Toteż pojechaliśmy najpierw do Skawiny skąd odbiliśmy na górę do Mogilan - podjazd super, moc też. Noga podawała i poćwiczyłem trochę sprintów pod górę, szkoda tylko że infekcja nosa i gardła nie pozwalała mi się cieszyć tym wyjazdem. Po tym przed Świątnikami Górnymi odbiliśmy w lewo i pojechaliśmy na Swoszowice gdzie odbiliśmy na Ochojno...
...Tam byliśmy nieźle zaskoczeni, a przynajmniej ja byłem. Asfalt na sporym odcinku jest urwany, co było spowodowane osunięciem ziemi w wielu miejscach. Było trochę jazdy przełajowej bo droga jest odgrodzona i miejscami musieliśmy skakać.
Pokręciliśmy się jeszcze trochę a ponieważ zaczynało kropić postanowiliśmy wracać do domu. Na koniec mój ulubiony sprint przez aleje :-)
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).