Dzisiaj było trochę ostrzej. Trochę się pościgałem ze spotkanym bikerem - przełajówka kontra full :-D fajne doświadczenie, później wracając do domu spotkałem koleżankę z Kellysa. Mimo to w Lasku Wolskim nadal PUSTKI!
To już ostatnie jazdy starą przełajówką, szczęśliwie błoto podeschło i mogłem trochę poszaleć w Lasku. Pogoda naprawdę dopisuje, mam nadzieję że ten sezon będzie równie piękny jak początki wiosny.
Pogoda dzisiaj fatalna, dwa razy zbierałem się żeby pojechać z cichym kącikiem, ale co przestało padać a ja podejmowałem decyzję że jednak jadę to zaczynało znów sypać śniegiem :-(
Ostatecznie odpuściłem sobie śniegowo-błotną zabawę i zamiast tego odpaliłem Tour of Lombardy - film Tacxa i pojechałem w jego rytm. Czyli - jeden długi podjazd i niewielkie hopki. Zabawa przednia :-)
Piękne popołudnie, trzeba było skorzystać z faktu że zmyłem się dzisiaj z pracy wcześniej :-) Zebrałem moją czyściutką, wymytą w wannie przełajówkę i ruszyłem do Lasku Wolskiego. Pierwsze asfaltowe podjazdy dały znać że forma jest głęboko w d***e. Na szczęście później było nieco lepiej. Nie przepalałem się, toteż kręciło się całkiem przyjemnie. Asfaltowy podjazd pod lasek wolski, później boczny odjazd do Kopca Piłsudskiego. Masakra, zaczęło się błoto. Myślę sobie że w sumie trochę brudu nie zaszkodzi. Spod kopca odbiłem w kierunku terenowego zjazdu. Niestety za chwilę zawracałem. Ledwo zjechałem z szutrowej ścieżki a już byłem cały czarny. Nawrót i asfaltem z powrotem pod zoo. Stamtąd ostatecznie zjechałem terenem i do domu dojechałem asfaltem (trzeba było wysuszyć syf by w domu nie kapało na podłogę i żeby żona zła nie była ;-) )
Po ponad dwutygodniowej chorobie w końcu postanowiłem zebrać się na rower. I tak oto o 11 z lekkim poślizgiem byłem pod smokiem. Po drodze spotkałem sporo znajomych. Widać że sezon startowy zbliża się wielkimi krokami bo wszyscy ostro trenują.
Spod smoka, bulwarami ruszyliśmy do Tyńca. Następnie przez Skawinę do Kalwarii Zebrzydowskiej. Nasza 5 osobowa grupka się zmniejszyła o 2 osoby gdzieś w połowie drogi. W Kalwarii chwila przerwy na uzupełnienie picia i szybkie jedzonko.
Następnie obraliśmy kurs do Lanckorony. O ile się nie mylę chyba nigdy wcześniej tam nie byłem - pamiętałbym tak ładne miejsce.
Nogi aż same kręciły. Długi okres bezczynności sprawił że gdzieś w okolicach 60tego kilometra zacząłem odczuwać zmęczenie. Przy 80 kilometrze złapał mnie kryzys. Szczęśliwie było to już w okolicach Skawiny i spokojnie swoim tempem jakoś dociułałem do domu.
Samotna jazda po Lasku Wolskim. Świeży śnieg - to trzeba było wykorzystać. A najlepsze w tym wszystkim było to że udało mi się umyć rower w wannie pod nieobecność żony :-D
Pierwotnie miałem jeździć półtorej godziny, ale samotna jazda po zmroku, w lasku gdzie nie ma ani jednej żywej duszy przerażała mnie na tyle że postanowiłem skrócić jazdę i wrócić wcześniej do domu.
No i tak...z racji przeziębienia odpaliłem trenażer. Pierwsze 40 minut w tlenie w rytmie 3 etapu Tour of Qatar. Następnie 30 minut w rytmie treningu Sufferfest "The FightClub".
Chociaż pogoda była dzisiaj bardzo nierowerowa to starałem się zrealizować plan i wybrać się na mocniejszy trening. Mimo padającego śniegu i temperatury bliskiej zeru o 10:15 zjawiłem się na cichym kąciku.
Spodziewałem się większej ilości osób, ale była nas tylko piątka. Czyli stali bywalcy w niepogodę.
Z Krakowa ruszyliśmy typową trasą przez Liszki i Alwernię. Następnie skierowaliśmy się na Zator. Z powodu niezjedzonego śniadania za Zatorem odcięło mi prąd. Szczęśliwie Kazimierz Korcala został ze mną i doholował mnie do Krakowa.
Korzystając z faktu że miałem trochę później do pracy, zabrałem się z Cichym Kącikiem na niedługi trening. Tempo jak na tę porę roku było bardzo mocne.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).