Od czasu Złotego Stoku nie jeździłem w ogóle. Dlatego postanowiłem nadrobić trochę straconych kilometrów i pojechać zrobić setkę.
Dzień był bardzo zimny i wietrzny. Gdyby nie fakt że umówiłem się z kolegą to nawet z łóżka bym nie wyszedł. Tym bardziej że byłem akurat po dyżurze. Nas samym zalewem pogoda się poprawiła. Przestało wiać, wyszło na chwilkę słońce. Niestety im bliżej Krakowa tym zimniej robiło się. Noga jakoś specjalnie nie podawała.
W Świątniach Górnych myślałem że zejdę z roweru. Szczęśliwie zrobiliśmy chwilkę przerwy i na spokojnie mogłem wrócić do domu.
Trzeci wyścig z serii Powerade MTB Maraton odbył się w Złotym Stoku. Tym razem trasa miała być nieznacznie zmieniona, ponad to bardzo mile wspominam maratony w tej miejscowości. Jako że w życiu nigy nie może być idealnie, dzień przed wyjazdem dopadła mnie infekcja przewodu pokarmowego, a przeziębienie które tliło się od kilku dni przybrało na sile - jednym słowem czułem się fatalnie. Co więcej ostatnio w ogóle nie miałem czasu na przygotowanie roweru do ścigania w górach. Na Murowaną Goślinę i Odyseję Miechowską ratowała mnie przełajówka - tutaj nie było wyjścia, musiałem jakimś cudem w ciągu kilku godzin (ja zwykle na ostatnią chwilę) przygotować prawie całkowicie rozczłonkowany sprzęt do wyjazdu.
Z kołami ze starego górala, niezmontowanymi hamulcami KCNC które kupiłem jakiś czas temu i rozpiętym łańcuchem, pakowałem się w panice. Wyjeżdżaliśmy w dniu imprezy, a ja za wszelką cenę chciałem dotrzeć na start jak najszybciej żeby mieć jeszcze zapas czasu na złożenie roweru. Pod dom Marcina przyjechałem z drobnym poślizgiem (co jest w moim przypadku niechlubną normą). Pogoda była zastanawiająco...idealna.
Po nieco ponad 2 godzinach jazdy dojechaliśmy do Złotego Stoku. Na niebie były pojedyncze chmurki, świeciło słońce a zapowiadanego deszczu nie było widać. Zaczęło się gorączkowe składanie hamulców - okazało się że klamki mają za mały otwór na linkę. Po ponad 30 minutach walki zdecydowałem się na desperackie wciśnięcie linek na siłę i złożenie sprzętu tak by dało się jechać. Gdyby nie pomoc Marcina z pewnością poddałbym się, o czym z resztą myślałem stając już na starcie.
Początek był ten sam co ostatnio - długi podjazd. Jadąc w tłumie w tempie "prokreacyjnym" starałem się dotrzymać tempa Paulinie, co z początku nie było łatwe. Zanim serce wrzuciło wyścigowy tryb, usłyszałem za swoimi plecami znajomy głos Słoika. Pjawiła się we mnie mała chęć rywalizacji. Nagły przypływ adrenaliny na pierwszym trochę niebezpiecznym zjeździe spowodował że poczułem moc w nogach, wspomaganą energy drinkiem który wypiłem na pierwszym przepłaszczeniu trasy.
Z każdym kilometrem jechało mi się coraz lepiej i coraz szybciej - zacząłem wreszcie odrabiać straty. Dzięki dużej ilości izotonika, który wypiłem przed startem czułem się dużo lepiej niż rano. W eforii tak się zagalopowałem że na zjeździe przed pierwszym bufetem o mało nie przeleciałem przez kierownicę. Nie chcąc marnować czasu na dokręcanie i prostowanie mostka zjechałem z przekrzywioną kierownicą. Na pierwszym bufecie mija mnie Paulina, która z miną samuraja pognała przed siebie. Ja w tym czasie staram się naprawić defekt.
Po chwili znów jestem na trasie i znów mogę sobie poprawdzić monolog do Pauliny, która jadąc w skupieniu w ogóle mnie nie słucha. Wrzuciłem wyższy bieg i ruszyłem w poszukiwaniu innej ofiary moich żartów. Zarzucam żelik na podjeździe i szykuję się do kolejnej długiej wspinaczki. Wpadam na szutrowy zjazd, tuż przed drugim bufetem. W zasadzie jest już połowa dystansu. Podczas gdy z lekkim podnieceniem dokręcam na zjazdach walcząc ze ślizgającymi się na luźnej nawierzchni oponami, zauważam jak w rowie na jednym z zakrętów siedzi Vacu z Subaru AZS i trzyma przed sobą jakiegoś gościa. Chciałem jechać dalej ale po krótkiej chwili postanowiłem zatrzymać się i zawrócić.
Jak się okazało poszkodowany z WKK kolarz wyleciał z trasy na zakręcie doznając urazu głowy i kręgosłupa. Sprawa wyglądała poważnie - tym bardziej że kask był cały zniszczony a każdy ruch powodował silny ból w plecach poszkodowanego. Chwytam za telefon i dzwonię po pomoc - niestety jedne co słyszę to nakaz oczekiwania gdyż tego dnia Panowie Ratownicy mieli ręce pełne roboty. Po około 10-15 minutach przyjeżdża terenówka GOPRu. Pomagamy w zapakowaniu gościa do transportu, a tu słychać kolejne wezwanie do wypadku. Jak to GOPRowcy określili tego dnia jeździliśmy z wyjątkową "fantazją". Niestety dobra pogoda sprzyjała szybkiej jeździe i nie dziwię się że była taka ilość wypadków.
Wraz z Vacem zgarniamy rzeczy poszkodowanego kolegi, rower, kask i zjeżdżamy do drugiego bufetu. Tam zapada decyzja że zabieramy się busem do mety. Chociaż zastanawiałem się nad powrotem na trasę, stwierdziłem że szkoda mi czasu i sektora - z pewnością dojechałbym na szarym końcu, bo przy wypadku spędziliśmy prawie godzinę.
Na mecie był już Dawid i Marcin, którzy z czasem nieco ponad 2 godziny dojechali do końca cali i zdrowi.
Dzisiaj zaliczyłem jedne z pierwszych kilometrów na szosówce. Rany ale dziwnie się jechało. Szczęśliwie z każdym kilometrem nasiąkałem szosowym stylem jazdy.
Chociaż jest to bardzo niebezpieczne to uwielbiam ścigać się z autami na światłach, szybki skok na przód, zmęczenie aż do granic moich możliwości a następnie chwila odpoczynku i znów skok - takie rzeczy tylko na Alejach ;-)
Z Krakowa tradycyjnie do Swoszowic, a następnie odbiłem na Grabówki by spróbować swoich sił na podjazdach. Kierując się w stronę Świątników Górnych zdychałem na podjazdach ;-) Jakoś nogi jeszcze nie przyzwyczaiły się do szosowych przełożeń.
To wszystko wina kompaktowej korby w przełajówce...
Mini Odyseja była czymś wielkim w historii naszej grupy. Dotychczas organizowane były małe lokalne imprezy. Jednak tym razem Godul dokonał czegoś wspaniałego. Z dnia na dzień pojawiały się nowe informacje odnośnie nadchodzącej imprezy będącej wyścigiem MTB na orientację.
Wyścig odbywał się w podkrakowskim Miechowie - mieście, które chyba już teraz może przypsać sobie nazwę rowerowej stolicy Małopolski - w ostatnim okresie zorganizowano tam wiele ciekawych i wartych uwagi imprez. Już poprzednie zawody udowadniały że z pozoru mało ciekawe okolice mogą przyspożyć dużych wyzwań. Zasnawiałem się czym zostanę zaskoczony tym razem.
Dzień przywitał nas wymarzoną pogodą - zupełnie jakby Paweł zapłacił komuś za zapewnienie dobrej aury. Gdy dojechaliśmy na miejsce impreza biegła już na całego. Szaman sprytnie i prawie jak profesjonalista gadał do mikrofonu, Tomaszek w stroju zefa kuchni obsługiwał z Miśkiem bufet. Buła, Spros i Ania Godula obsługiwali biuro zawodów, podczas gdy całość fotografowali Nimrooth wraz z Królikiem. Reszta Bikeholików czyli Paulina, Marcin, Dawid, Stah i ja stanowliśmy reprezentację Bikeholików. W odwiedziny wpadł również Waldek z Ojtetem, którzy na szosówkach przyjechali do Miechowa.
Na 5 minut przed startem otrzymujemy mapy. Wpadam w mały szok, rozglądam się wokół siebie co z tym niedużym kawałkiem papieru robią inni. Staram się naśladować poczynania doświadczonych zawodników i skupiam się na mapie. Znów lekka panika, poniważ dla mnie rajdy MTB na Orientację to czarna magia - to była moja pierwsza impreza tego typu. Podobnie jak dla Marcina i Pauliny. Jedynie Stahu mógł wykorzystać doświadczenie ze studiów i rozeznać się w mapce.
Gdy nadszedł start ruszyliśmy wszyscy za pierwszym uczestnikiem. Trzymaliśmy się po prostu pewniaka - nie trzeba było za wiele myśleć, jedynie pedałować i wytrzymać to niemaratonowe tempo. Z czasem nasza grupka oddzieliła się i za przewodem Staha i Pauliny zaczęliśmy walczyć na własną rękę. Zabawa zaczynała się na całego. Jechaliśmy przez pola, biegliśmy na przełaj i przez krzaki. Byle tylko znaleźć punkt kontrolny.
Niestety gdzieś w połowie trasy czekając na Marcina i Dawida pogubiliśmy się i odpadliśmy od Staha i Pauliny, którzy ku naszemu zaskoczeniu odjechali w siną dal. Szczęśliwie udało się nam wrócić na trasę i w prawdziwie wyścigowym tempie zaczęliśmy gonić dwóch czerwonych.
Tuż przed ostatnim punktem kontrolnym, który znajdował się na obrzeżach Michowa dopadliśmy Staha z Pauliną. Niestety nasza koleżanka urwała hak przerzutki co spowodowało że musieli jechać wolniej.
Na metę wpadliśmy 5 osobową grupą. Byliśmy ujechani jak na maratonie i uradowani jak po zwykłej przejażdżce. Było to bardzo świeże i niezwykłe doświadczenie. Ci którzy nie mieli okazji wystartować tego dnia powinni bardzo żałować że przegapili taką imprezę.
Swój sezon startowy zainaugurowałem w Murowanej Goślinie - pierwszym wyścigu z cyklu MTB Suzuki Powerade Maraton. Czekałem na ten wyścig z trzech powodów. Zdążyłem zatęsknić za wyścigową atmosferą, lubię tę trasę no i najważniejsze - miałem wystartować na nowej przełajowce.
Do startu przygotowywałem się mówiąc szczerze mówiąc nie najlepiej. Jak to zwykle bywa zmęczenie pracą wygrywało częściej niż motywacja - z tego powodu nie liczyłem na jakiś super wynik, jechałem dla towarzystwa i z ciekawości. Już rok temu planowałem zamiast górala wziąć przełajkę, ale namowy kolegi spowodowały że zrezygnowałem, tym razem postanowiłem zaryzykować. Moim zdaniem opłaciło się.
Na dwa dni przed wyjazdem na wariata szykowałem sprzęt. Pod nieobecność żony trzeba było umyć stare części by przełożyć wszystko do nowiutkiej ramy. Cała łazienka była w smarze - masakryczny widok. Szczęśliwie o 4 nad ranem uporałem się z całością i jedyne co pozostało do zrobienia to wyregulować przerzutki i poprzycinać linki.
W sobotę razem z kolegami z grupy Dawidem i Marcinem, ruszyliśmy w 5 godzinną podróż do Murowanej. Na miejscu w biurze zawodów spotkała nas mega niespodzianka - Paulina przyjechała! Do tego pełno znajomych z Krakowa i nie tylko - jak ja kocham tę atmosferę!!. Naszym miejscem noclegowym był dom przypominający szopę, ale to tak naprawdę nie miało znaczenia - ważne było to że dnia następnego startowaliśmy. W stresie przygotowywałem do końca rower, obawiałem się że czegoś nie dokręciłem albo że coś zawiedzie, obawiałem się również snejka lub rozcięcia opony - jak pamiętałem rok temu na trasie leżało sporo gruzu i kamieni.
Po bardzo zimnej i wietrznej nocy trzeba było jakoś się zwlec z łóżka, Wiał mrożący wiatr, choć nieco słabszy niż w sobotę. Tradycyjnie trzeba było wybrać strój w którym się wystartuje. Wolałem się ubrać cieplej niż marznąć na starcie. W drodze do startu sprawdzałem działanie sprzętu - szczęśliwie w porę okazało się że nie dokręciłem kierownicy po tym jak przy próbie podrzucenia przedniego koła zanurkowałem praktycznie w przednie koło.
START! Marcin, Dawid startowali z drugiego sektora, Paulina z pierwszego. Podobnie jak Buli, który w tym sezonie reprezentuje Kellys Team - z racji braku stroju teamowego startował w naszych barwach. Przed wyruszeniem w trasę zdążyłem objechać pierwszą "piaskownicę", która tym razem była mniej straszna niż rok temu w lipcu. Najpierw przez las, hop! skok z roweru, bieg przez fragment gdzie wszyscy się zakopywali, później znów hop i jestem w siodle. Trzymam się z tyłu Andrzeja Łopaty z Rowerowania bacznie uważając na to po czym jadę.
Co jakiś czas słyszę jak ktoś stara się mnie wyprzedzić i zaraz potem ląduje w krzakach bądź zakopuje się w piachu. Słońce zaczynało grzać coraz mocniej, a ból kręgosłupa nieprzyzwyczajonego do nowej pozycji i większego obciążenia odbiera koncentrację i siły do jazdy. Dłuższa chwila mocnego tempa i ląduję na tyłach Kasi Galewicz. Od tego momentu jedzie się coraz ciężej, chwila jazdy na kole i nieszczęśliwie na jednym z korzeni podrzuca mi rower a kierownica z głośnym trzaskiem nurkuje w dół - od tego momentu muszę jechać w górnym chwycie. Na nieszczęście siodełko zaczyna powoli mi odjeżdżać do tyłu co tylko wzmaga dyskomfort i psuje koncentrację.
Dojeżdżamy do pierwszego bufetu. Muszę się zatrzymać na naprawdę bo bez niej dalsza jazda byłaby bardzo trudna. Dokręcam siodło, przekręcam kierownicę. Kasia Galewicz dawno pojechała, a obok mnie przelatuje Kasia Rams z Subaru AZS, którą wyprzedziłem wcześniej. Jadę dalej. Wrzucam do pieca trochę żelu i staram się odrobić straty. Na nieszczęście nie mam kogo się chwycić by trochę nadrobić straty. Każdy kto do mnie dojeżdża, albo kogo doganiam rwie tempo i nie jest skłonny do współpracy. Powoli wypalam się, czuję jak nogi kręcą coraz wolniej. Nie czuję jakiegoś większego kryzysu - po prostu brakuje mi sił. Efekt braku przejechanych kilometrów.
Na jednym z asfaltowych odcinków dogania mnie czołówka Giga. "Stary Brzózka: rzuca hasło żebym go trochę podciągnął. Wrzucam wyższy bieg, i kręcę ile sił w nogach. Zza pleców słyszę żebym wrzucił blat i jeszcze szybciej jechał - pomyślałem sobie "masakra" i wrzuciłem na 50 zębowy blat. Prędkość jak na szosie - ponad 40km/h wpadamy w teren i odpuszczam...cały wyścig de facto. Nogi były zupełnie bez energii. Momentami podczas wali z piaskiem udawało się trochę przyspieszyć, ale zaraz znów zwalniałem.
Na płaskich i ubitych trasach wykorzystywałem przewagę przełajówki, jechało się bardzo przyjemnie i szybko - nie musiałem wkładać takiego wysiłku jak na góralu. Natomiast na kamieniach i korzeniach musiałem bardzo uważać, ciężko też jechało się po dziurawych odcinkach.
Dojeżdżam do drugiego bufetu. Zatrzymuję się na kolejną naprawdę - tym razem trzeba dokręcić lewe ramie korby które się trochę poluzowało. Znów straciłem minuty. Ledwo odjechałem od bufetu jak w tylne koło wpadł mi długi drut i zaplątał się w szprychy. Zanim go wydobyłem minęło trochę czasu. Dojeżdżamy do Dziewiczej Góry. Podjazdy pokonuję na zmianę raz z buta raz staram się walczyć. Ogólnie bez większego entuzjazmu. Na zjazdach gdzie się da puszczam hamulce a niekiedy powoli ześlizguję się.
Na kilka kilometrów przed metą dojeżdżam do Andrzeja Łopaty z Rowerowania. Nieszczęśliwie uszkodził tylną przerzutkę i musiał do mety iść pieszo. Chwilę pogadaliśmy a jak minęła mnie Paulina postanowiłem do niej dołączyć. Myślałem że uda mi się utrzymać rytm, ale ciągle byłem słaby i koniec końców odpadłem. W swoim już tempie staram się pokonać ostatnie kilometry. Zdobywam się na resztkę sił i na ostatnim asfaltowym odcinku wyprzedzam 3 konkurentów.
Wpadam na metę i co? Nie czuję w ogóle zmęczenia, żadnego bólu mięśni, tylko brak sił w nogach. Strasznie to dziwne bo do tej pory nie miałem niczego takiego.
Ogólnie rzecz ujmując maraton poddałem gdzieś w połowie po tym jak co chwile coś trzeba było poprawiać w rowerze oraz po tym jak nogi przestały kręcić. Na pewno nie zaliczę tego maratonu do udanych, ale jak na pierwszy start w tym sezonie to tragedii nie było.
Na mecie zameldowałem się 273 open i 100 w kat. M2. Czas to 3h 12 min, czyli o 8 minut gorzej niż rok temu. W sumie to poziom był bardzo wysoki, wielu mnie się pytało na koniec jak mi się jechało na tym rowerze. Muszę powiedzieć że czułem dużą przewagę nad innymi, niestety nie wykorzystałem jej do końca bo forma była za słaba. Dużo łatwiej jechało mi się niż na góralu, niestety musiałem bardziej uważać na kamienie i korzenie. Tutaj każdy błąd mógł się skończyć nieciekawie.
Razem z kolegą wybraliśmy się na nocną tułaczkę po lasku wolskim. Był to raczej spacer w terenie za sprawą słabej formy kolegi, niemniej jednak trochę dało się pokręcić.
Zbierałem się na rower od kilku godzin - miało padać. Co chwilę zerkałem za okno czy już pada czy jeszcze nie. W końcu się wkurzyłem i poszedłem coś pojeździć. Ledwo ruszyłem a zaczęło kropić. Jak dojechałem na most Dębnicki to lało już porządnie. Stwierdziłem że mam deszcz daleko w D**** i pojechałem do Tyńca. Z powrotem jadąc z wiatrem, cały przemoczony jechałem jak najszybciej żeby się rozgrzać.
No i pierwszy wypad na szosówce w tym roku. Szczęśliwie nie rozstawaliśmy się przez zimę bo była stale wpięta w trenażer.
W kierunku Bochni jechałem z lekkim wiatrem w plecy. Na Wielickiej trochę poszalałem ale od tego szaleństwa o mało bym nie miał "wypadku" - co jakiś czas słyszałem że coś mi stuka w tylnym kole. Szczęśliwie w porę zauważyłem że odpiął się zacisk - wystarczyło tylko podrzucić koło i zapewne nie wróciłoby na swoje miejsce. Do Bochni jechałem 1h 18 min co stanowi mój najlepszy czas na tym dystansie.
Z powrotem było trochę ciężej. Zmęczone mięśnie i wiatr w plecy. Do domu wróciłem trochę zrypany. Brakuje mi jeszcze wytrzymałości :-(
Ostatnio staram się korzystać z przyjaznej aury jak tylko się da. Znużony zimową jazdą po asfalcie znów wybyłem do lasku wolskiego. I mimo popołudniowych godzin bikerów jak na lekarstwo - prawie nikogo nie widać.
Było trochę podjazdów, szalonych zjazdów a na koniec podjazd pod Kopiec Kościuszki.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).