Wstaję rano, nogi nawet mnie nie bolą. Czuję się wyśmienicie. Dzisiaj w planie był start w Kolarskiej Majówce w Wieliczce, ale nie muszę siadać na rower żeby stwierdzić że ze startu nici.
Nie mija godzina jak znów siedzę na siodełku. Kurde, ale mnie boli dupsko. To pierwsza myśl odkąd wyjechałem z domu. Kierunek - Wieliczka. Dojeżdżam do Błoń, gdzie stoi grupka z Justyną Frączek. Pytam czy ktoś jedzie do Wieliczki, ale wszyscy na mnie patrzą ze zdziwieniem.
Wbijam się na Aleje i łapię się na osłonę od wiatru - autobus, mijam tunel pod Rondem Grunwaldzkim i wyprzedza mnie auto (jak się później okazuje - Kazimierz Korcala). Zwalnia trochę i użycza mi "koła" żebym mógł przyspieszyć do 60 km/h. Niestety serducho i nogi bardzo przemęczone wczorajszym dniem pozwalają tylko dojechać do Ronda Matecznego.
Swoim tempem dobiłem do Wieliczki, gdzie do startu szykowali się najmłodsi. Witam się z Dyrektorem Wyścigu - Kazimierzem Dylawerskim i ruszam w poszukiwaniu znajomych. A tu kiszka niestety - osób mało, znajomych można policzyć na palcach dłoni. Dopiero w okolicach 12 zaczynają się zjeżdżać ludzie.
Chwilkę się pokręciłem zwiedziłem trasę wyścigu i ruszyłem się gdzieś przejechać. Wybór padł na Tyniec. Ludzi na Bulwarach multum. Wybrałem więc główną szosę. W Tyńcu chwila przerwy na lody i dochodzę do wniosku że wypadałoby zrobić jeszcze trochę kilometrów żeby wyszła setka. Niestety w drodze powrotnej do Wieliczki zadzwoniła żona żebym wracał. Obrałem kurs na Ruczaj.
Przy moście Dębnickim do moich uszu doszedł niepokojący głos z tylnego koła. Okazuje się że puściła jedna szprycha i koło całkowicie się rozcentrowało. Całe szczęście że nie startowałem w wyścigu bo w takim układzie mogłem zniszczyć koło...
W Sobotę wziąłem udział w organizowanym przez kolegę z grupy Brevecie, który odbył się w Miechowie. W ramach wstępu od razu uprzedzę pytania i odpowiem że Brevet to nic innego jak długodystansowy maraton szosowy. Przynajmniej ja tak rozumiem tę nazwę. Po prostu ustalona trasa, jedziemy kilkaset kilometrów zaliczając przy tym punkty kontrolne z mapy. I tyle...
Start imprezy przewidziany był na 7:30. Szczęśliwie dzień wcześniej poszedłem spać zaraz po pracy i przebudziłem się dopiero ok. 4 rano. Nieprzytomny umyłem się, zapakowałem rower i jak zwykle spóźniony pojechałem na start. Za 10 siódma byłem w Miechowie. W Miejskim Domu Kultury było już sporo osób w tym kilku znajomych oraz kolegów grupy. W sumie panował sielankowy nastrój. Z takim nastawieniem przyjechałem i ja bo w sumie 200 km to nie był jakiś duży dystans.
Godzina 7:00 - komunikat techniczny, który niestety razem z dwójką kolegów przegapiłem, gdyż każdy z nas na parkingu obok szykował rower i zastanawiał się co ubrać. Przy rejestracji dostaliśmy mapy, toteż wszystko było jasne - tak przynajmniej się wydawało. Kilka minut do startu a ja razem z Dawidem dopiero zamykamy auta. W oddali widać jak kilka osób już wystartowało.
Wreszcie ruszyliśmy. Chłodna poranna bryza wieje w twarz, nogawki grzeją nogi. Ale cholera licznik mi coś nie działa. Zatrzymuję się żeby zbadać sprawę i dopiero przypominam sobie, że po deszczowym Ustroniu nie wysuszyłem czujnika. Nieco sztywne, nie rozruszane nogi utrudniają jazdę, do tego serce szybko wchodzi w strefę beztlenową. Na szczęście po niedługiej chwili dołączam do peletonu i mogę odpocząć wożąc się na kole. W sumie na starcie stanęło 30 osób, w tym 3 towarzyszące które nie pobrały karty kontrolnej. No cóż jak na imprezę kolarską to mało, ale jak na pierwszy raz to całkiem sporo. Tutaj warto nadmienić że wśród nas była jedna dziewczyna - Sylwia, która ukończyła cały dystans z czasem 13 godzin - wielkie brawa!
Dość szybko wyjeżdżamy z Miechowa i od razu witają nas przepiękne, typowo polskie widoki. Ogromne przestrzenie, pola uprawne, pełne zieleni przeplatanej z błękitem nieba i żółcią wstającego słońca. Formujemy grupkę Bikeholików w której jest Schweps, Dawid, Ojtet, Gres i Michał. Po drodze zgarniamy Jacka Kozioła.
W takim składzie jedziemy równo i...szybko. Co chwilę pojawiają się uwagi żeby zwolnić. Niemniej jednak prawie bezwietrzna pogoda oraz dobre zmiany powodowały że inaczej jechać się nie dało. Z tej racji do Pilicy oddalonej o nieco ponad 30 km dojeżdżamy równo po godzinie. Tutaj mieści się pierwszy punkt kontrolny. Podbijamy w sklepie karty i śmigamy dalej. Tempo nie spada. Mijamy Wolbrom, Trzyciąż i niedaleko przed skałą obijamy do miejscowości Minoga, gdzie znajdował się kolejny punkt kontrolny.
Wbijamy się na główną drogę w stronę Skały. Mijamy rynek i kierujemy się na Ojców. Jadąc w kierunku Sułoszowej mijamy grupki ludzi, którzy z zaciekawieniem na nas patrzą. W sumie widok był nieczęsty bo jechało nas 5 osób w tych samych ciuchach. Prawie jak profesjonalny team ;-)
Tuż przed Olkuszem słabnie Ojtet. Powoli zaczyna zostawać z tyłu. Na chwilę zwalniam z tempa upewniam się że ma wszystko by kontynuować jazdę samemu i wracam do grupy.
No i nareszcie Olkusz. Zatrzymujemy się w Restauracji Cinnamon gdzie możemy zamówić co żołądek zapragnie. Naprawdę bufet bardzo udany bo solidny posiłek to coś co w takiej długiej trasie bardzo się przydaje. Naprawdę organizator super to załatwił. Akurat jak zajechaliśmy to grupka 3 osób: Kurier, Oki i Marcin z MDK Miechów kończyli posiłek i zabierali się do dalszej jazdy. Nasza grupa po nieco ponad pół godziny też była gotowa do dalszej jazdy. Niestety w drogę ruszyło nas o połowę mniej. Gres musiał wracać do domu. Jacek zbierał siły na dalszą jazdę. Gdzieś zapodział się Jacek Kozioł. Przekonani że ruszył już przed nami, zebraliśmy się w pogoni za nim.
Szybki rzut okiem na rozpiskę i jedziemy na Ogrodzieniec. Tak mi się przynajmniej wydawało. Po prostu źle popatrzyłem i pokierowałem nas na Wolbrom - prosto od ulicy Kościuszki z której wyjechaliśmy. Dopiero po przejechaniu około 10 km doszło do mojej świadomości że jedziemy źle. Początkowo plan był taki że jedziemy na Wolbrom a później do Pilicy, tą samą drogą jak jechaliśmy wcześniej. Ale jak tylko nadarzyła się okazja, dzięki GPSowi Schwepsa i mapie Dawida udało się nam wrócić na właściwą trasę. Niestety kosztowało nas to około 10km więcej oraz przygodę w postaci przebijania się przez rozkopany przejazd kolejowy. Dla mnie niestety był to początek kryzysu. Nogi zaczynały boleć i nie mogłem z siebie wydobyć siły żeby dać solidną zmianę.
Jadąc w kierunku Ogrodzieńca jechało mi się coraz gorzej. Z początku wydawało się że to wina wiatru, który od momentu wyjazdu z Olkusza nabrał siły i wiał prawie cały czas w twarz oraz pierogów które zablokowały mi żołądek. Niestety jak się okazało już za Ogrodzieńcem, do mojego spadku formy przyczyniła się przebita dętka z której od jakiegoś czasu uchodziło powietrze. Nieco zdołowany tym faktem i zły że kupiłem opony bez wkładki antyprzebiciowej poprosiłem kolegów żeby chwilę na mnie poczekali.
Za defekt odpowiadał mały kamyczek wbity w oponę który przetarł dętkę robiąc malutką, ledwo zauważalną dziurkę. Jakież to szczęście że udało się to w miarę szybko załatać łatką, ponieważ przed startem dętkę pożyczyłem Ojtetowi, a koledzy z którymi jechałem dysponowali tylko dętkami z krótkim wentylem, które do moich kół niestety nie pasują. Krótko mówiąc miałem więcej szczęścia niż rozumu.
Nabiwszy koło do 4 atmosfer udało mi się odzyskać trochę sił i w miarę gładko dojechać do Pilicy, gdzie mieścił się kolejny punkt kontrolny. Na postoju dobiłem oponę do 6 atmosfer i miałem już spokój do końca. Po uzupełnieniu picia i zjedzeniu batonów ruszyliśmy w ostatni, moim zdaniem najgorszy fragment całej trasy.
Zmienił się wiatr, praktycznie wiało ciągle w twarz a do tego momentami z boku. Ciężko było się gdzieś schować. Momenty lepszej jazdy przeplatały się z chwilami niemocy. Na szczęście mogłem liczyć na kolegów, którzy dawali ochronę przed wiatrem i narzucali tempo. Dojeżdżamy do Żarnowca i zaczynamy się trochę gubić. Opis trasy robi się niejednoznaczny (a może to mścił się brak obecności na odprawie technicznej??) i kilkakrotnie zawracaliśmy. Mimo że jechałem tamtymi terenami już wcześniej podczas wycieczki do Włoszczowej jakieś 2 lata temu, to za cholerę nie mogłem się połapać w tym systemie dróżek i rozjazdów.
Mijamy kolejne miejscowości. Tempo spadło do koło 30 km/h. Asfalt robi się gorszej jakości a ja praktycznie cały czas wożę się na kole. Im bliżej Miechowa tym więcej stromych podjazdów, które przepycham resztkami sił. Wreszcie na znakach zaczęła się pojawiać nazwa Miechów. Na jednym ze szczytów widać w oddali docelowe miasto. Tuż przed samą metą, koledzy trochę odskoczyli zaczęli coś między sobą rozmawiać i sru! zaczęli sprinterski finisz. Zaskoczony sytuacją próbowałem coś gonić, ale zanim zorientowałem się o co chodzi stwierdziłem że nie ma to sensu gdyż i tak moje nogi były pozbawione wszelkich rezerw.
No i po około 207 kilometrach dojechaliśmy na metę. Z czasem jazdy prawie 7 godzin byliśmy na mecie coś koło 16. Ogólnie rzecz ujmując to impreza bardzo mi się podobała. Po pierwsze towarzystwo i współpraca na trasie. Ciekawa droga i piękne widoki. A ponad wszystko okazja do sprawdzenia się na początku sezonu. Po dojechaniu stwierdziłem że w sumie po niedługiej przerwie chętnie pojechałbym dalej co chyba tego dnia ucieszyło mnie najbardziej.
Kolejna długodystansowa jazda w czerwcu podczas III Śląskiego Maratonu Rowerowego. Plan? Minimum 300 maksimum 550. Zobaczymy jak będzie.
Pierwsze koty za płoty - to znaczy pierwszy wyścig w tym roku za mną. Pytanie podstawowe jakie stawiałem sobie przed tym startem to jak stoi moja forma. Przejechałem do tej pory zaledwie 1300 km, no może ciut więcej bo nie wszystko wpisałem. Zimę przepracowałem miernie - bo i czasu nie było za wiele. Niemniej jednak w ostatnim okresie czasu zintensyfikowałem treningi i liczyłem że na to że nie umrę po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach.
Do Ustronia (skąd startował wyścig) pojechałem w dniu imprezy. Dwie godziny drogi i jestem na miejscu. W tym całym porannym pośpiechu zapomniałem sprawdzić w którym dokładnie miejscu jest biuro zawodów. Trochę pobłądziłem, ale na szczęście szybko odnalazłem kolegów z grupy. Obstawa była dość liczna, bo poza naszą stałym składem Road Maratonowym była jeszcze ekipa bufetowa, która miała pełnić funkcję supportu. Brakowało nam jeszcze samochodu technicznego do pełnego profesjonalizmu. Ja natomiast przyjechałem z jednym założeniem - pomóc koleżance Dorocie dojechać do mety z jak najlepszym czasem.
Obawy przed startem stwarzała pogoda, której prognozy były bardzo niesprzyjające. Przed południem miało nastąpić gwałtowne załamanie z intensywnymi opadami deszczu. Tuż przed startem dostałem telefon od taty żebym uważał na siebie gdyż może nawet spaść śnieg.
Istotne w tym wszystkim jest to że stojąc na starcie, było duszno i parno. W krótkich ciuchach stałem i się gotowałem. Równo o 10:00 nastąpił start. Do przejechania 140 kilometrów. Wyjeżdżamy z rynku i kierujemy się na Równicę. W grupie jedzie się raźnie i bez wysiłku. Obstawa policji, zamknięta cała ulica - rewelacja. Chwilę jadę z kolegą z grupy - Niemrawym, a następnie przebijam się do przodu w poszukiwaniu Doroty. Zaczyna się wspinaczka na Równicę. W oddali widzę grupowe koszulki ale staram się nie przekraczać tętna 170 żeby później nie umierać na trasie. Im wyżej wjeżdżamy tym robi się chłodniej. Przy samym szczycie widać przelewające się przez szczyty chmury. W pewnym momencie wpadamy w mgłę.
Na szczycie jest punkt pomiarowy, nawrotka i szybki zjazd w dół. Dopiero na zjeździe zauważam że Dorota została za mną, a ja jak głupi starałem się dojechać do czołówki myśląc że koleżanka jest z przodu. W związku z powyższym na zjeździe się nie spieszyłem, starałem się zwolnić i chwilę poczekać. Tuż przy końcu zjazdu dogania mnie Dorota a wraz z nią Piotrek Kurczyk (kolega z Gliwic i organizator maratonu 550 km/24h na który w tym roku się wybieram. Zabieram się do pracy.
Jedziemy już około godziny. Zaczyna powoli kropić, czas coś zjeść. Podczas wyciągania jedzenia gubię jeden batonik. Wbijamy się w jakieś polne drogi. Strzałki oznaczające trasę zaczynają się dublować ze starymi, przez co podczas jednego z krętych fragmentów gubimy trasę, a wraz z nami kilku innych kolarzy - trzeba się wracać na co tracimy cenny czas.
Zaczyna padać coraz mocniej. Droga robi się niebezpiecznie śliska. Na jednym z podjazdów podczas redukcji biegu spada mi łańcuch i marnuję czas na umieszczenie łańcucha we właściwym miejscu. Grupka odjeżdża a ja muszę później marnować siły żeby dogonić Dorotę, która i tak zwolniła żeby na mnie poczekać. Dalej jedziemy we dwójkę w towarzystwie innego kolarza, który chyba niespecjalnie miał siły ponieważ prawie cały czas jadę na zmianie. Jechaniu na kole zdecydowanie nie sprzyjały drogi po których jechaliśmy - wąskie, z dużą ilością dziur i nierówności. Do tego jeszcze żwir, którym posypano świeże łaty asfaltu. Na jednym z takich płaskich fragmentów o mały włos nie doszłoby do kolizji, kiedy to będący na zmianie kolarz, w ostatniej chwili zauważył skręt i zaczął ostro hamować. W tym momencie dla nas mógł to być koniec wyścigu.
Trasa w większości jest płaska z licznymi hopkami albo lekkimi podjazdami. W sumie to taki profil odpowiada mi najbardziej. Gdyby jeszcze nie padało... Jechaliśmy w krótkich ciuchach a temperatura dochodziła do 8 stopni - wolna jazda nie opłacała się, trzeba było grzać mięśnie jak się tylko da. Na szczęście dogoniła nas większa grupa i mogłem na chwilkę zejść ze zmiany.
Dojeżdżamy do punktu żywieniowego. W oddali widać naszą ekipę bufetową. Jakież to szczęście że przed startem dałem chłopakom bluzę i rękawki. Biorę banana, a w tym czasie Dawid pomaga mi się ubrać. Rewelacja. Życzę każdemu takiej pomocy. Dorota nie zatrzymała się ani na chwilę. Doganiam koleżankę, zdaję jej zapas bananów i wracam do pracy.
Nogi zmarznięte powoli zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Trzeba wspomagać się żelkiem. Kolejny podjazd i znów pech - łańcuch po raz kolejny spada między ramę a korbę. Ponownie muszę się zatrzymać a następnie gonić grupę. Masakra. W okolicy 70 kilometra dojeżdżamy do miejsca gdzie normalnie miał być zjazd na rundy. No i tutaj dobra wiadomość. Zostajemy skierowani do mety - wyścig został skrócony ze względu na złe warunki pogodowe. Czułem się tak jakbym wygrał wojnę światową. Wszyscy w naszej grupce dawali wyrazy radości.
Od tego momentu odliczam kilometry do mety, które mijają szybko. Mimo deszczu tempo nie spadało. Jechaliśmy w okolicy 35-40 km/h. Jakieś 20 kilometrów przed metą na horyzoncie pojawia się czerwona koszulka z płonącym B na plecach. Po stylu jazdy domyślam się że to Staszek Radzik. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do kolegi. Jak się okazało, zatrzymał się żeby udzielić pomocy innemu kolarzowi, który przebił dętkę, a nie miał ze sobą nawet pompki!
Do mety pozostało niewiele ale czeka na nas jeszcze jeden morderczy podjazd. Tutaj każdy swoim tempem, jedni schodzą z rowerów i pokonują wzniesienie z buta. Ja szczęśliwie powoli jakoś wczołguję się na szczyt i zaczynam pogoń za Staszkiem i Dorotą, którzy zdążyli odjechać. Żeby nie było łatwo, po ciężkim wzniesieniu był niebezpieczny zjazd - stromy i wąski. Na nim spotykam Mirka Sólnicę (ode mnie z grupy) oraz widzę kątem oka leżących kolarzy, w tym jednego przykrytego folią termiczną. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Tak czy inaczej resztką siły dołączam do grupy przede mną, w której kolarze widocznie też mieli już dość bo jakoś bardzo nie dociskali na pedały.
Ostatni płaski fragment i ponownie wdrapujemy się na Równicę. Jadąc siłą woli patrzę jak w oddali Dorota wspina się z gracją zupełnie jakby dopiero zaczęła wyścig. Czuję się spełniony i usatysfakcjonowany, mimo iż mam przekonanie że beze mnie koleżanka i tak dałaby sobie radę.
Na Równicę dojeżdżam przemarznięty i zmęczony, ale to nie koniec zabawy. Czeka mnie jeszcze zjazd z góry, a przy temperaturze 8 stopni, padającym deszczu i przemokniętych ciuchach wiąże się z prawdziwym cierpieniem. Ostatecznie doszedłem do wniosku że jest mi na tyle zimno, że nie ma sensu przedłużać męczarni. Dlatego też puściłem hamulce i starałem się znaleźć na dole jak najszybciej.
Przy samochodzie czekała już ekipa bufetowa. I znów mogłem liczyć na pomoc kolegów w rozmontowaniu sprzętu i spakowaniu się. Ubrawszy ciepła i suche ciuchy udałem się na miejsce startu. Niestety okazało się że znajomy z Road Maraton teamu miał wypadek na tamtym stromym zjeździe i wylądował w szpitalu. Ofiar było więcej, ale to chyba on odniósł największe obrażenia.
Z racji fatalnych warunków wiele osób nie ukończyło wyścigu. W sumie nie ma co się dziwić - był to poważny test nie tylko dla sprzętu ale także dla psychiki i organizmu. Oby takich wyścigów w tak niesprzyjających warunkach było jak najmniej.
No i znów po dyżurku. Na szczęście pogoda wróciła do normy, zrobiło się cieplej i można było z przyjemnością iść na rower. Już wczoraj myślałem o tym gdzie pojadę. Zerkałem na ICM czy pogoda się nie pogorszy, ale na szczęście przepowiadano słońce i czyste niebo.
Początkowo plan był taki: Dojechać do Moszczenicy i odbić na Gdów. Następnie przez Wieliczkę wrócić do domu. Trasa jednak uległa lekkiej modyfikacji. Po przebiciu się przez Kraków (nienawidzę tego robić) pojechałem w kierunku Bochni. Mimo czołowo bocznego wiatru jechało mi się coraz lepiej. Początkowo nogi w ogóle nie chciały się kręcić. Dobijałem do 170 ud/min serca i odcinało mi siły. Z czasem jednak jechało mi się lepiej i równiej.
Główną drogą E4 dojechałem do Bochni. A stamtąd przez Proszówki obrałem kurs na Mikluszowice. Nigdy nie jechałem na rowerze tą trasą i pomyślałem że przydałoby się trochę płaskiego. Jadąc ul. Proszowską ogarnęła mnie niemoc - trochę przepaliłem się na tym wietrze, który teraz jakby zmienił kierunek i wiał ciągle z boku. Na końcu Puszczy Niepołomickiej zrobiłem sobie małą przerwę na fotki.
Więcej nie udało się zrobić bo przez to przebijanie się przez wiatr zrobiło się późno - dochodziła powoli 13. Trzeba było się zebrać, schować aparat i czym prędzej jechać do domu. Jadąc przez puszczę, rozkoszowałem się czystym powietrzem, śpiewem ptaków i dawno niespotykanym spokojem. Cudo!
W Niepołomicach zrobiłem krótką przerwę na uzupełnienie picia i wrzucenie czegoś do pieca. Minąwszy rynek odbiłem na Wieliczkę a następnie wzdłuż Wisły pojechałem przez Grabie i Brzegi do Krakowa. Szczęśliwie wiatr wiał z boku i w plecy, więc mogłem trochę przyspieszyć. Tym bardziej że przed miejscowością Grabie rozkopali drogę i włączyli ruch wahadłowy przez co straciłem trochę czasu.
Ponownie przebijanie się przez miasto należało do niezbyt przyjemnych. Zmęczony i wycieńczony po 100 km jazdy słabo trzymałem kierownicę. Do tego co chwile czerwone światło i natężony ruch. Miałem już trochę dość. Po przyjeździe do domu ledwo stałem na nogach. Wykąpałem się i poszedłem spać... padłem jak zabity.
Znów po dyżurze...na szczęście w nocy był spokój = interwencji nie było, toteż można było spokojnie spać. Ale co to za sen jeśli nie jest się we własnym łóżku. Słabo wypoczęty na wariata dojechałem do domu. O 11:15 umówiłem się z Dawidem na spokojną jazdę po płaskim. Kierunek Ojców i powrót drogą olkuską do Krakowa.
Jak zwykle w pośpiechu wpadłem do domu. Lodówka pusta, to trzeba było zrobić najmniej kolarskie jedzenie - jajecznicę. Na wariata zbierałem się na rower, żeby i tak spóźnić się parę minut.
Ruszyliśmy z Cichego Kącika. Mimo że pogoda była bardzo ładna i komfortowa, to jakoś wyjątkowo pusto było na drogach. W powolnym tempie dojeżdżamy za Kraków. Ul. Wyki, Pachońskiego i kierujemy się na Zielonki. Za miastem niemiłe zaskoczenie. Cała ulica, prawie do samej Skały jest w remoncie. Zdarta nawierzchnia, co chwile dziury no i panująca ciasnota nie sprzyjały miłej jeździe. Do tego boczno - czołowy wiatr. Na szczęście dość szybko dojeżdżamy do Skały a następnie do Ojcowa.
Jak się spodziewałem, widoki przepiękne, ruch natężony. Zwłaszcza sporo było motocyklistów i rowerzystów.
Przy wylocie z Ojcowa żegna nas Maczuga Herkulesa i Zamek w Pieskowej Skale.
Za Sułoszową zatrzymujemy się na krótki postój. Zarówno koledze jak i mnie noga dzisiaj nie podaje - brakuje weny do kręcenia, a momentami wiatr przybiera na sile odbierając chęci do jazdy. W miejscowości Sieniczno nawracamy i kierujemy się na Kraków.
Droga powrotna była nieustającą walką z wiatrem. Z prędkością około 30 km/h jechaliśmy przed siebie. Tuż po 14 byliśmy w Krakowie. Dopiero w mieście można było odetchnąć, gdyż budynki zapewniły odrobinę osłony przed wiatrem.
No i znów po dyżurze. Pogoda jak w ostatnich dniach cudna, ale dzisiaj coś zapowiadają opady deszczu i burze. Tak czy inaczej warto było rozruszać nogi po kilku dniach bezczynności. Wsiadam na rower i jakoś tak wyjątkowo ciężko mi się jedzie. Nogi wyraźnie zaspane, bez sił. Dlatego pomykam Alejami w kierunku Ronda Matecznego z prędkością turystyczną - 20 km/h. Nawet ten odcinek do mostu Dębnickiego do Ronda Matecznego pokonuję w ślimaczym tempie.
Do Swoszowic również powoli bez pośpiechu. Staram się jechać trasą najmniej wymagającą z małą ilością podjazdów. Gdy dojeżdżam do Świątników Górnych pogoda powoli zaczyna się psuć. Na horyzoncie widać burzowe chmury. Wiosna rozwija się na całego - kocham tę porę roku, tyle pięknych widoków cieszy oko.
U rodziców załapałem się na pierogi z kapustą i grzybami. Szybko się zbierałem z powrotem w obawie przed burzą i deszczem. Na szczęście obiad który zjadłem dodał mi sił.
Powrót Zakopianką - może niezbyt rozsądne wyjście ale miałem nadzieję że po drodze spotkam żonę wracającą z pracy. Niestety minęliśmy się, a mnie na osłodę pozostało ściganie się z samochodami - 70 km/h na zjeździe i wyprzedzanie aut przy Makro na Zakopiańskiej - bezcenne. Wiem wiem...grozi utratą zdrowia i życia, ale tak bardzo to lubię że ciężko przestać :-(
Czwarty dzień kręcenia z rzędu! To już prawdziwe rowerowe święto. Od rana słońce świeciło jak w lecie i było cieplutko. O godzinie 10 była zbiórka pod Smokiem i wypad za miasto - na szosówkach. W planach zaliczenie podjazdu na Chełm.
Oczywiście jak to zwykle bywa w moim przypadku, wstałem za późno, zanim zdążyłem coś zjeść to była już prawie 10. Do tego jeszcze w drodze pod Wawel zatrzymałem się przy Błoniach - przywitałem się z "cichokącikowcami" oraz ze znajomymi, którzy brali udział w Rajdzie do Trzebnicy.
Właśnie tę imprezę planowałem zaliczyć w tym dniu, ale ostatecznie zmieniłem zdanie i wcale nie żałuję. Pod smokiem byłem 20 minut po 10 - fatalna sprawa bo koledzy czekali już od dłuższego czasu. W sumie wystartowała nas 5tka. Dawid, Schweps, Borys i przypadkowy kolega (nie pamiętam imienia :-( ), który zdecydował się do nas dołączyć.
Jeszcze w Krakowie zaczyna się lajtowe tempo - co oznacza około 40 km na liczniku. Gubimy nowego kolegę i kierujemy się na Swoszowice. Tam czeka nas pierwszy dłuższy podjazd, a ja czuję że zaczynam się męczyć. Pierwszy, drugi i kolejne podjazdy idą już lepiej. Za każdym razem jak jadę przez Grabówki, Koźmice Wielkie i ogólnie okolice Sieprawia to zawsze wspominam moje początki na rowerze. To jak podjazdy które teraz łykam bez większej zadyszki wydawały mi się bardzo strome i ciężkie do podjechania.
Dojeżdżamy do Dobczyc utrzymując mocne tempo. Na dzisiejszą wycieczkę wybrałem Opium'a z racji że ma kompaktową korbę. Chciałem też przetestować nowe hamulczyki (FSA SL-K) i nowe kółka (Mavic Aksium). Niestety mam w nim zamonotwane 35 milimetrowe opony. Z tej racji aż się dziwiłem sobie że udaje mi się utrzymać prędkość i dotrzymać kolegom kroku. Mijamy miasto i zaczyna się podjazd do Kornatki.
Każdy swoim tempem wdrapuje się się górę - ja oczywiście zostaję z tyłu. Koledzy już na mnie czekali na szczycie.
Chwilka postoju i decydujemy się jechać kawałek dalej by zahaczyć o sklep spożywczy. Szybki zjazd i zatrzymujemy się na picie, jedzenie i lody.
Po przerwie ciężko było się znów rozkręcić. Nogi trochę zaczynały mnie boleć mimo że dopiero przejechaliśmy niecałe 60 km. No i znów podjazd a następnie długi zjazd do poziomu zalewu, gdzie czekają na nas piękne widoki budzącej się do życia natury.
Powoli dobijamy do Myślenic. Przez Osieczany dobijamy do podjazdu na Chełm. No i znów każdy swoim tempem. Kolega Borys i ja zostajemy nieco z tyłu, ale równym tempem wspinamy się na sam szczyt. O tyle dobrze się jechało, że prawie cały podjazd biegł w lesie. Na szczycie znów prażyło słońce, ale za to widok wynagradzał cały trud wspinaczki.
Podczas zjazdu zatrzymałem się by nakręcić krótki filmik na pamiątkę.
&feature=youtu.be
Powrót przez Polankę odbywał się na rezerwie. Goniłem chłopaków resztką sił. Tuż przed Sieprawiem, Dawid i Schweps odskoczyli nam solidnie. Kolejny postój robimy w Świątniach Górnych - we czwórkę. Wypijam Tigera jako ostatnią deskę ratunku przed kryzysem. Podobnie jak kiedyś w okolicach 80-90 kilometra w tym roku dopada mi kryzys - niestety mam za mało przejechanych kilometrów.
Przez Wrząsowice i Swoszowice wracamy do domu. Za Swoszowicami Dawid i Borys odbijają w kierunku swoich domów, a ja ze Schwepsem rozstajemy się przy Bonarce. No cóż, jak wróciłem do domu to sił miałem baaardzo mało. Ale za to trening był bardzo udany. Solidne tempo i kilometrów niemało. No i jak zwykle świetna atmosfera i towarzystwo.
No to poszalałem. W ramach ucieczki od stresu pracy i przemęczenia wziąłem urlop. Pogoda zapowiadała się cudowna więc wszystko układało się idealnie! Do tego wczoraj sobie sprawiłem kamerkę - Kodak Playsport Zx5, która od dzisiaj będzie moim stałym rowerowym kompanem.
O godzinie 10 zwlekłem się z łóżka i wskoczyłem na rower. W planie było zaliczenie górek na południe od Bochni a więc okolice Muchówki, Królówki i Łapanowa. Wyjazd ten potraktowałem treningowo z racji że za nieco ponad miesiąc w tych okolicach będzie biegł Galicja Maraton, w którym zamierzam wziąć udział.
Minąwszy Wieliczkę miałem okazję zmierzyć się z upierdliwym wiatrem, który od momentu wyjazdu z domu dawał o sobie znać. Na szczęście kierunek wiatru wskazywał że z powrotem będzie wiało w plecy toteż będzie mi łatwiej wracać.
W Bochni odbiłem na Nowy Wiśnicz - pierwsze dwa podjazdy dały mi porządnie w kość. Chciałem zawracać, chociażby nawet dlatego że mierne śniadanie zaczynało o sobie dawać znać - po prostu zaczynał się kryzys.
Przepychając pod górkę udało mi się dotoczyć do Nowego Wiśnicza. Usiadłem sobie na ryneczku i chwilę odpocząłem.
W Muchówce musiałem ponownie się zatrzymać i zakupić coś do jedzenia. Bez Red Bulla się nie obeszło - czułem że dopada mnie kryzys a ja byłem dopiero w połowie drogi :-( Nabrawszy sił ruszyłem dalej. Szczęśliwie trochę się wypłaszczyło a ja nabrałem wiatru w żagle. Zatrzymałem się tylko na chwilę żeby zrobić zdjęcie widoku Tatr, które było widać w oddali - niestety zdjęcie wyszło poruszone :-( Na szczęście filmik wyszedł całkiem przyzwoicie :-)
W Łapanowie odbijam na Gdów. Od tego momentu zaczyna się wyścig z czasem gdyż musiałem być na 15 w domu. Szczęśliwie pomógł mi wiatr. Nogi zaczynały boleć coraz bardziej, ale jakoś udało mi się dotrzeć do Wieliczki a później do Krakowa.
W Krakowie natomiast była szaleńcza jazda żeby zdążyć przed zmieniającymi się światłami. Niestety jedną taką szarżę przepłaciłem silnym skurczem mięśni uda - znów musiałem zrobić małą przerwę i rozmasować nogę.
Do domu oczywiście spóźniłem się...około pół godziny. Ale za to wyjazd był bardzo udany - tym bardziej że po drodze temperatura dochodziła do 30 stopni i opaliłem się prawie na buraka :-)
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).