Wstaję rano, nogi nawet mnie nie bolą. Czuję się wyśmienicie. Dzisiaj w planie był start w Kolarskiej Majówce w Wieliczce, ale nie muszę siadać na rower żeby stwierdzić że ze startu nici.
Nie mija godzina jak znów siedzę na siodełku. Kurde, ale mnie boli dupsko. To pierwsza myśl odkąd wyjechałem z domu. Kierunek - Wieliczka. Dojeżdżam do Błoń, gdzie stoi grupka z Justyną Frączek. Pytam czy ktoś jedzie do Wieliczki, ale wszyscy na mnie patrzą ze zdziwieniem.
Wbijam się na Aleje i łapię się na osłonę od wiatru - autobus, mijam tunel pod Rondem Grunwaldzkim i wyprzedza mnie auto (jak się później okazuje - Kazimierz Korcala). Zwalnia trochę i użycza mi "koła" żebym mógł przyspieszyć do 60 km/h. Niestety serducho i nogi bardzo przemęczone wczorajszym dniem pozwalają tylko dojechać do Ronda Matecznego.
Swoim tempem dobiłem do Wieliczki, gdzie do startu szykowali się najmłodsi. Witam się z Dyrektorem Wyścigu - Kazimierzem Dylawerskim i ruszam w poszukiwaniu znajomych. A tu kiszka niestety - osób mało, znajomych można policzyć na palcach dłoni. Dopiero w okolicach 12 zaczynają się zjeżdżać ludzie.
Chwilkę się pokręciłem zwiedziłem trasę wyścigu i ruszyłem się gdzieś przejechać. Wybór padł na Tyniec. Ludzi na Bulwarach multum. Wybrałem więc główną szosę. W Tyńcu chwila przerwy na lody i dochodzę do wniosku że wypadałoby zrobić jeszcze trochę kilometrów żeby wyszła setka. Niestety w drodze powrotnej do Wieliczki zadzwoniła żona żebym wracał. Obrałem kurs na Ruczaj.
Przy moście Dębnickim do moich uszu doszedł niepokojący głos z tylnego koła. Okazuje się że puściła jedna szprycha i koło całkowicie się rozcentrowało. Całe szczęście że nie startowałem w wyścigu bo w takim układzie mogłem zniszczyć koło...
Znów po dyżurze...na szczęście w nocy był spokój = interwencji nie było, toteż można było spokojnie spać. Ale co to za sen jeśli nie jest się we własnym łóżku. Słabo wypoczęty na wariata dojechałem do domu. O 11:15 umówiłem się z Dawidem na spokojną jazdę po płaskim. Kierunek Ojców i powrót drogą olkuską do Krakowa.
Jak zwykle w pośpiechu wpadłem do domu. Lodówka pusta, to trzeba było zrobić najmniej kolarskie jedzenie - jajecznicę. Na wariata zbierałem się na rower, żeby i tak spóźnić się parę minut.
Ruszyliśmy z Cichego Kącika. Mimo że pogoda była bardzo ładna i komfortowa, to jakoś wyjątkowo pusto było na drogach. W powolnym tempie dojeżdżamy za Kraków. Ul. Wyki, Pachońskiego i kierujemy się na Zielonki. Za miastem niemiłe zaskoczenie. Cała ulica, prawie do samej Skały jest w remoncie. Zdarta nawierzchnia, co chwile dziury no i panująca ciasnota nie sprzyjały miłej jeździe. Do tego boczno - czołowy wiatr. Na szczęście dość szybko dojeżdżamy do Skały a następnie do Ojcowa.
Jak się spodziewałem, widoki przepiękne, ruch natężony. Zwłaszcza sporo było motocyklistów i rowerzystów.
Przy wylocie z Ojcowa żegna nas Maczuga Herkulesa i Zamek w Pieskowej Skale.
Za Sułoszową zatrzymujemy się na krótki postój. Zarówno koledze jak i mnie noga dzisiaj nie podaje - brakuje weny do kręcenia, a momentami wiatr przybiera na sile odbierając chęci do jazdy. W miejscowości Sieniczno nawracamy i kierujemy się na Kraków.
Droga powrotna była nieustającą walką z wiatrem. Z prędkością około 30 km/h jechaliśmy przed siebie. Tuż po 14 byliśmy w Krakowie. Dopiero w mieście można było odetchnąć, gdyż budynki zapewniły odrobinę osłony przed wiatrem.
No i znów po dyżurze. Pogoda jak w ostatnich dniach cudna, ale dzisiaj coś zapowiadają opady deszczu i burze. Tak czy inaczej warto było rozruszać nogi po kilku dniach bezczynności. Wsiadam na rower i jakoś tak wyjątkowo ciężko mi się jedzie. Nogi wyraźnie zaspane, bez sił. Dlatego pomykam Alejami w kierunku Ronda Matecznego z prędkością turystyczną - 20 km/h. Nawet ten odcinek do mostu Dębnickiego do Ronda Matecznego pokonuję w ślimaczym tempie.
Do Swoszowic również powoli bez pośpiechu. Staram się jechać trasą najmniej wymagającą z małą ilością podjazdów. Gdy dojeżdżam do Świątników Górnych pogoda powoli zaczyna się psuć. Na horyzoncie widać burzowe chmury. Wiosna rozwija się na całego - kocham tę porę roku, tyle pięknych widoków cieszy oko.
U rodziców załapałem się na pierogi z kapustą i grzybami. Szybko się zbierałem z powrotem w obawie przed burzą i deszczem. Na szczęście obiad który zjadłem dodał mi sił.
Powrót Zakopianką - może niezbyt rozsądne wyjście ale miałem nadzieję że po drodze spotkam żonę wracającą z pracy. Niestety minęliśmy się, a mnie na osłodę pozostało ściganie się z samochodami - 70 km/h na zjeździe i wyprzedzanie aut przy Makro na Zakopiańskiej - bezcenne. Wiem wiem...grozi utratą zdrowia i życia, ale tak bardzo to lubię że ciężko przestać :-(
Całą piękną sobotę spędziłem w pracy. Dzisiaj niestety też miałem dyżur ale dopiero od 17. O 10 zbiórka z kolegami pod Smokiem. Kierujemy się na Miechów gdzie odbywa się 10 godzinny Maraton, w którym miał startować kolega Spros.
Dość liczną grupką wyjeżdżamy z Krakowa. Tuż za Michałowicami jeden kolega odpada. Z kilometra na kilometr kręci mi się coraz lepiej i ku mojemu zdziwieniu prawie całą drogę do Miechowa pokonałem bez kryzysu i większego zmęczenia. Przy tak pięknej pogodzie i tak miłym towarzystwie czas bardzo szybko mijał.
W Miechowie dojeżdżamy pod Dom Kultury. Witamy kolegę Sprosa, który z powodu anginy nie startuje. Ponieważ czasu zostało mi coraz mniej szybko obieram drogę powrotną do Krakowa. Szczęśliwie nie jadę sam. Paradoksalnie droga powrotna mija mi jeszcze szybciej.
Cóż za piękna sobota! Nareszcie nie w pracy i nareszcie pierwszy raz na szosówce w tym roku. Oczywiście wybór nie był łatwy (jeśli chodzi o rower) bo miejscami zalegał syf i trochę szkoda było szosówki...ale asfalty suche, pogoda idealna, a ja miałem już dość jazdy na zimówce i przełajówce.
Akurat się udało zwołać większą grupę i razem z 4 innymi kolegami, Bikeholikami objechaliśmy Jezioro Dobczyckie. Gdzieś zaraz za Krakowem przestał mi kontaktować licznik i raz na jakiś czas pokazywał prędkość i kilometry. W efekcie licznik zjadł mi trochę kilometrów :-(
Biorąc pod uwagę fakt że wycieczka obejmowała zgarnianie po drodze każdego z kolegów, plus wizyta w Myślenicach i pętelka do Osieczan to wyszło nieco ponad 100 km.
Trafiło mi się nareszcie, że po dyżurze wyszedłem z pracy w miarę wcześnie i mogłem wyskoczyć na dłuższą przejażdżkę.
Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała rowerowym wojażom. Wiał wiatr, niebo było usłane szarymi chmurami. Okresowo padał delikatny deszcz. Ale zamiast siedzieć w domu na trenażerze wybrałem opcję świeżego powietrza.
Ubrałem się ciepło i przeciwdeszczowo, wskoczyłem na zimówkę i ruszyłem w kierunku Wieliczki. Zanim przebiłem się przez miasto, miałem serdecznie dość smrodu spalin - miałem to swoje świeże powietrze... Minąłem Wieliczkę i udałem się w kierunku Bochni. Wiatr wiał w plecy toteż nie było ani zimno ani niekomfortowo, tym bardziej że deszcz przestał padać.
W Suchorabie zmieniłem trochę plan. Odbiłem w prawo na Niegowić - nigdy tak nie jechałem. Minąwszy Niegowić wbiłem się na drogę do Łapczyca - Gdów. No i zaczęło się, jazda pod wiatr. Na domiar złego zaczął padać deszcz i zrobiło mi się zimno.
W Gdowie odbiłem na Bilczyce i Wieliczkę. Przez tę walkę z wiatrem, miałem już dość jazdy a nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Chwila postoju pod sklepem wrzuciłem na ząb snickersa i ruszyłem do Wieliczki. Powoli jakoś doczołgałem się do domu.
Nareszcie naprawiłem zimówkę...założyłem nowy łańcuch, nowe koła i można śmigać. Pogoda bardzo niesprzyjająca. Padał deszcz i wiało. Pojechałem . min. do Tyńca i trochę pokręciłem się po okolicy. Wyszło nieco ponad 50 km...było warto :)
Brrrr... zimno się zrobiło. Momentami temperatura dochodziła do -16 i tym samym pobiłem rekord najniższej temperatury przy której jeździłem na rowerze. :-)
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).