Moje małe święto rowerowe dobiegło końca. Dzisiaj minął 3 etap a w zasadzie przeleciał, gdyż jechaliśmy momentami tak szybko że większości nie zdążyłem zapamiętać :-) Ale od początku.
6:45 dzwoni budzik, czas na śniadanie. Wstaję z łóżka a mięśnie nóg jakoś tak dziwnie mnie bolą - dawno nie miałem tego uczucia. Zemściło się na mnie wczorajsze lenistwo, czyli to że nie chciało mi się zrobić recovery drinka. Niby zjadłem trochę białka, ale niestety dla mnie nie to nie to samo. Pomyślałem sobie że będę dzisiaj pokutował.
Poranek jeszcze chłodniejszy niż wczoraj. Przed wyruszeniem w drogę dowiadujemy się że trasa została nieznacznie skrócona. Na szczęście organizator odpuścił ostatni fragment etapu, co tłumaczył względami bezpieczeństwa. Dla mnie to była dobra wiadomość jako że każdy kilometr mniej oznaczał krótszą męczarnię.
No i ruszyliśmy. Czekało na nas około 80 km po nieco mniejszych górkach niż na pierwszym etapie, ale sumarycznie przewyższeń wychodziło więcej - podobno. Już od samego startu zafundowano nam piekło. Podjeżdżaliśmy pod Kamesznicę, betonowymi płytami - oj bolało, momentami nawet bardzo. Każdy kto jechał obok mnie przeklinał pod nosem. Przyjemność?? Zerowa. Zastanawiałem się jaki jest sens prowadzenia trasy po takiej kiepskiej nawierzchni. Zamiast walczyć między sobą walczyliśmy z podjazdami. Szczęśliwy był ten, kto miał kompaktową korbę i górską kasetę.
Na szczęście na koniec tego męczącego wstępu był mój ulubiony zjazd do Milówki. Uformowała się nieduża grupka, w której z kolegów z grupy był tylko Waldek. Starałem się wypatrzeć na horyzoncie Gresa, czy przypadkiem nie dołącza do nas ,ale koniec końców doszedłem do wniosku że jest szansa na lepszy wynik i postanowiłem trzymać się grupy.
Milówka -> Nieledwia -> Kiczora. Dość płaski fragment, jedziemy po pseudo zmianach - bez ładu i składu. Raz na jakiś czas pewien niespokojny gość wyskakuje przed grupę wykrzykując że za wolno jedziemy. A peletonik i tak swoim tempem sunął na przód. Za Kiczorą kolejny cholerny podjazd. Trochę mi się dłużył, ale na szczęście nikt z grupy nie odskakiwał więc jechało się w miarę znośnie. Później zjazd, mijamy Laliki i wpadamy w leśne ścieżki, które znane były z pierwszej edycji Road Trophy.
Od tej chwili tempo jedynie wzrastało. Zatrzymałem się na pierwszym i jedynym bufecie, podobnie jak wszyscy z moich towarzyszy. Ponieważ musiałem się najeść arbuza, zostałem w tyle i aż do Czech musiałem samotnie nadrabiać straty.
Fragment trasy przez Czechy to praktycznie same zjazdy. Wprawdzie po przejechaniu połowy moje nogi mówiły zdecydowanie "DOŚĆ!", starałem się jeszcze wychodzić na zmiany i podkręcać tempo. Momentami myślałem na co mi to, ale koniec końców zależało mi na jak najlepszym wyniku. Chciałem dojechać w grupce do Polski i już w swoim tempie wczołgać się pod Ochodzitą.
Plan udało się spełnić w 100%. Do Istebnej wjechałem w takim samym składzie jak na początku etapu. Później grupka zaczęła się rwać i ci co zachowali więcej sił zaczęli uciekać pod górę. Co chwilkę zerkałem czy za moimi plecami nie widać Waldka, który został z tyłu jeszcze zanim zaczęliśmy podjazd za Kiczorą.
Bez większego kryzysu wpadam na metę. Mimo że psychicznie nie czułem jakiegoś zmęczenia, to mięśnie bolały potwornie. Podobnie jak lewe kolano, które na ostatnim podjeździe zaczęło wysiadać. Niedługo za mną dojechali pozostali Bikeholicy.
Po powrocie do kwatery dowiedziałem się że kolega z grupy, jadący przede mną wpadł w dziurę uszkadzając przednie koło. Na szczęście defekt nie był na tyle duży i mógł kontynuować dalszą jazdę. Nasz grupowy mistrz - Saint, był drugi co dawało mu ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej.
Co do reszty wyników to nie orientuję się za bardzo. Wiem tylko tyle że nie byłem ostatni i że dojechałem z czasem 3 godzin i 8 minut. Niestety bardzo szybko musiałem wracać do Krakowa gdyż czekała na mnie praca. Dla mnie to święto bardzo szybko dobiegło końca.
Podsumowując całą imprezę to muszę powiedzieć że czuję się trochę rozczarowany. Rok temu Road Trophy tętniło życiem, była to impreza z pompą i kolarskimi gwiazdami. W tym roku było bardzo kameralnie. Ledwie 99 zawodników. Prawie wszyscy prezentowali bardzo wysoki poziom co powodowało że ciężko było o jakieś lepsze miejsce. Ze strony organizacji nie ma za bardzo się do czego przyczepić. Bufety, posiłki, oznakowanie trasy, wszystko było bardzo dobre.
Zastanawiam się tylko czy wytyczanie takiej piekielnie trudnej trasy ma sens?? Przecież chodzi o to żeby współzawodniczyć między sobą a nie przyjechać żeby upodlić się i walczyć z podjazdami - chociaż zapewne jedno nie wyklucza drugiego.
Natomiast co do mojego występu to był on dla mnie wielką miłą niespodzianką. Przed startem starałem się w miarę często trenować i podnosić formę. Zdrowo się odżywiać, dobrze spać. I....udało się. Wbrew moim obawom jechało mi się znacznie lepiej niż przed rokiem, dałem z siebie 200%
No i minął drugi etap. Jak dla mnie był to najtrudniejszy odcinek jaki miałem okazję przejechać w życiu. Po drodze mieliśmy 6 ciężkich podjazdów: 2x pod Ochodzitą, Kocierz trasą widokową, pod Orle Gniazdo w Szczyrku, Salmopol i Kubalonka.
Rano jak się obudziłem czułem się nienajlepiej. Na myśl o etapie liczącym 150 km i o tych 6 ciężkich podjazdach robiło mi się słabo. Śniadanie zjadłem lekkie, w związku z nudnościami, które dopadły. Zbliżała się godzina 9 - do startu było coraz mniej czasu.
Poranek był wyjątkowo zimny, ale dzień zapowiadał się upalny. Pierwsze ruchy korbą a nogi były zupełnie jak z waty. Jako że nie nastawiałem się dzisiaj na ostrą walkę (w przeciwieństwie do pierwszego etapu), siadłem na kole Waldka i Gresa z mojej grupy. Pierwszy podjazd po Ochodzitą, był bardzo ciężki. Nogi nie rozgrzane, serce nie mogło wejść na obroty większe jak 174 ud/min. Czułem że wczorajszy etap dał mi ostro w kość.
Czołówka zdążyła już odjechać. Ja zostałem razem z Waldkiem. Jakoś tak mi się udało że resztę zostawiliśmy w tyle i zjazd z Ochodzitej w kierunku Milówki rozpoczęliśmy we dwójkę. Na samym dole, tuż przed rondem w mieście dojechała do nas dość spora grupa (jechał w niej Gres i Staszek Radzik). Koniec końców trochę im to ułatwiliśmy zwalniając nieco na zjeździe - jazda w parze po płaskim fragmencie trasy nie należała do mądrych decyzji.
Jako, że po górach jeździć nie lubię, od Milówki do Kocierzy jechało mi się idealnie. Ile sił w nogach starałem się ciągnąć grupę - momentami było płasko więc mogłem się "wykazać". Na tych kilku niewielkich podjazdach, które stanęły nam na drodze starałem się nie odpaść od grupy. Szaleńcza pogoń na wąskich, wiejskich zjazdach byłaby głupotą, tym bardziej że o mały włos wpakowalibyśmy się w koparkę, która wyjechała z przeciwka na jednym z zakrętów.
Dość liczna grupa w której jechaliśmy była bardzo zgrana, jak również byliśmy na podobnym poziomie jeśli chodzi o formę. Niewiele przed pierwszym bufetem, Staszek Radzik gubi rękawki i musi zawrócić. Chwila przerwy na arbuza, uzupełnianie bidonów i pakujemy się na bardzo stromy podjazd, który z pewnością miał rozgrzać mięśnie przed tym co nas czekało.
Grupa rozpadła się na kilka części. Z przodu Waldek ucieka z jakimś gościem. Gdzieś w pierwszej połowie ja z innym kolarzem. Z tyłu reszta. Kolejny debilny, stromy zjazd wąską dróżką, na którym trzeba walczyć o przetrwanie z nadjeżdżającymi autami.
Niewiele czasu mija jak grupa znów jest w całości, zwalniamy nieco tempo - przed nami Kocierz Rychwałdzka. Normalnie podjazd nie jest jakiś zabójczy, ale tym razem z racji uszkodzonej nawierzchni musimy na szczyt wbijać się bokiem, dodam że baaardzo stromym. Już na samym początku podobnie jak mniejszość odpuszczam przepychanie i zsiadam z roweru. Kaseta 12-25 robi swoje i w zupełności nie wystarcza na 20% podjazd - uznaję że nie ma sensu się napinać.
Na szczęście wszelkie straty na podjeździe udało mi się odrobić na zjeździe. Dogoniłem Gresa i kilku innych zawodników. Powoli zaczynam odczuwać ponad 50 kilometrów, które do tej pory przejechaliśmy. Kierujemy się na Żywiec i jezioro Żywieckie. Jadąc z prawej strony zbiornika wodnego, początkowo po bruku a później po bruku, zaczęliśmy moim zdaniem najnudniejszy fragment całego dystansu.
Na jednym z zakrętów kolega - Szalony Ślimak, o mało co nie zalicza czołówki z ciężarówką. Trasa z początku obfituje w hopki i dość spore natężenie ruchu. Im bliżej Szczyrku tym bardziej płasko i coraz wyższa temperatura - ostatecznie maksimum w słońcu wynosiło 32 stopnie Celsjusza. Grupa jedzie coraz wolniej, natomiast Waldek zupełnie jakby nie był zmęczony, odskakuje i jadąc swoim tempem oddala się.
Kolejny ciężki podjazd na Orle Gniazdo, w sumie była to niespodzianka jako że do tej pory (o ile nie mylę się) nie biegł tamtędy wyścig. Na szczycie czeka na nas bufet a następnie dość kręty, wąski i stromy zjazd. To właśnie tutaj inny kolega z grupy (Michał) zostaje potrącony lusterkiem przez busa, który na siłę chciał go wyprzedzić. Miękkie pobocze uratowało go przed większymi obrażeniami. Niestety dalej nie mógł kontynuować jazdy.
Jako że z Gresem trochę dłużej posiedzieliśmy na bufecie, toteż podjazd pod Salmopol pokonywaliśmy praktycznie sami. Tuż przed samym szczytem przełęczy Salmopolskiej dojeżdża do nas zawodnik z Jaskółek oraz jedna dziewczyna. Wbrew wszelki obawom, oraz doświadczeniom podjazd ten minął mi szybko i bez kryzysu. Zważywszy na ilość przejechanych w tym roku kilometrów oraz formę, był to ogromny wyczyn w moim wykonaniu.
Przedostatni podjazd pod Zameczek. Z początku jedziemy we 4 osoby. Ryzykuję zamulenie i zarzucam żel, który zachowałem na czarną chwilę. Niedługo musiałem czekać, jak prawie pusty żołądek przyjmuje kopa energetycznego. Zmęczenie, które dopadło mnie przed podjazdem odeszło na chwilę w przyszłość. Staram się gonić Gresa i dziewczynę, którzy jechali szybciej. Z tyłu zostaje zawodnik z Jaskółek.
Kolejny sukces dnia, podjeżdżam pod Kubalonkę bez kryzysu. Na zjeździe do Zwardonia doganiam dziewczynę. Gdzieś tam w oddali widzę Gresa. Niestety bardzo zmęczone mięśnie karku nie pozwalają mi się złożyć by jechać szybciej, dlatego praktycznie cały zjazd pokonuję w górnym chwycie. Tuż przed ostatnim podjazdem do Istebnej odpuszczam szybszą jazdę - nie chcę by ktoś mnie wyprzedził na ostatniej wspinaczce.
Jadąc dość wolno, swoim tempem wyprzedam gościa z którym jechaliśmy w grupie na początku. Droga do Ochodzitej mija bez rewelacji. Meta coraz bliżej. Ostatni zakręt i o mały włos wpierdzieliłbym się pod autokar. Nareszcie koniec. Jedyne o czym marzę to zimna Pepsi i chwila odpoczynku. Gres odjechał mi na 2 minuty. Już na mecie dowiaduje się że kolarz z Jaskółek, którego zostawiliśmy na podjeździe pod Kubalonkę przyjechał przed nami - SIC! Nie wiadomo czy specjalnie, podobnie jak on kilka osób przyjechało krótszą drogą, inna część pogubiła się na koniec i nadrobili kilometrów.
Z początku wyniki nie wyglądają za ciekawie. Możliwe że jestem ostatni w kategorii. Na szczęście koniec końców, za mną przyjeżdża jeszcze 2 zawodników, co ostatecznie lokuje mnie na 3 miejsca przed ostatnim kolarzem.
Z jednej strony wynik, który wykręciłem nie jest kiepski. Z drugiej strony poziom w tym roku jest bardzo wysoki - także pocieszam się że lepiej być najgorszy wśród najlepszych niż odwrotnie. W sumie na 33 kolarzy w mojej kategorii byłem 30, tuż za kolegą z grupy Gresem. Najbardziej cieszy mnie fakt, że ten morderczy etap przejechałem bez kryzysu, co oznacza że mogłem jechać bardziej agresywnie. Nie ukrywam że jestem cholernie zmęczony i nie wiem jak będzie jutro, ale cieszę się że nie pokonały mnie te wszystkie ciężkie podjazdy.
No i stało się. Kolarskie święto w pełni. 3 dni ścigania po zarąbistych górkach. Forma może nie jest jakaś rewelacyjna ale na pewno lepsza niż rok temu.
Dzisiejszy etap liczył 88 km, biegł przez 3 większe podjazdy. Pierwszy pod Kubalonkę, drugi pod Salmopol i na koniec pod Koczy Zamek. Początkowo chciałem pomóc najlepszemu z Bikeholików - Saintowi. Ale jak tylko ruszył ostry start, zostałem daleko za nim. Niestety za wysokie progi jak na moje nogi. Podczepiłem się pod innego kolegę i wspólnie nakręcaliśmy tempo pod Kubalonkę.
Na szczycie zaczęliśmy szalony zjazd do 81 km/h miejscami. Wspólnie udało się nam dojechać do Wisły i odskoczyć większej grupie. Niestety przyblokowała nas ciężarówka i nasza praca spełzła na niczym.
Minąwszy Wisłę zaczęliśmy wspinaczkę pod Salmopol. Myślałem że pierwszy podjazd będzie wszystkim na co mnie stać, a ku mojemu zaskoczeniu serce i nogi rozkręciły się i nie odpadłem od grupy.
Ponownie zaczęliśmy szybko zjeżdżać, niestety tym razem grupa trzymała się bardzo blisko a i ryzykowanie było bez sensu. Dojeżdżamy do bufetu, który mieścił się koło 50 kilometra. Uzupełniam jeden bidon, biorę arbuza i staram się gonić grupę, która zdążyła już odjechać.
Słońce grzeje coraz mocniej, a ja zaczynam powoli słabnąć. Kiedy już mam ochotę odpuścić grupa nagle zwalnia. Udaje mi się dogonić kolegę z grupy a trasa nieco wypłaszcza się. Ponownie mogę wskoczyć na swoje obroty.
Gdzieś koło 67 kilometra zaczyna się nieduża górka, na której odpadam. Dopada mnie nieduży kryzys. Od tej chwili aż do Milówki jadę sam. Tuż przed skrętem na rondzie w Milówce dogania mnie większa grupa. Mimo chęci pogoni, z kilometra na kilometr jedzie mi się coraz gorzej. Ostatni kilometr to 20% podjazd, na którym z braku sił i z powodu nudności schodzę z roweru. Trochę podprowadzam i odzyskawszy sił przepycham ostatnie metry do mety.
Z czasem 3h i 9 min melduję się 24 w swojej kategorii. Porównując swój wynik do 33 zawodników z mojej kategorii wygląda to dość blado. Niemniej jednak ze swojej jazdy jestem bardzo zadowolony.
Ogólnie to wyścig w tym roku zdaje się być skromniejszy. Nie ma już gwiazd polskiego kolarstwa, jest tylko jedno stoisko rowerowe, kolarzy startujących jest coś około 100 i to prawie sami mocni zawodnicy.
Jutro etap 150 km. Ma być 2x więcej podjazdów niż dzisiejszego dnia i prawie dwa razy dłuższy dystans. Z pewnością nie będę wariował, chcę zachować sił na trzeci dzień, co więcej nie czuję się na siłach by pokonać taki dystans w górach.
Początkowo plan był żeby razem z kolegą pojeździć sobie trochę na luzie. Plan dość szybko zmienił się i zaczęliśmy rozkręcać coraz większe tempo.
Po przejechaniu przez Kryspinów dojechaliśmy do Rybnej. Z początku fajny asfaltowy podjazd zmienił się w szutrowy kawałek remontowanej drogi. Nieco zły że jedziemy tą drogą ciągle wyrażałem obawy o przebicie nowej oponki - Ultremo ZLX.
Na szczycie odbiliśmy w Lewo a następnie zawróciliśmy na Liszki. A tam kolejne zaskoczenie - znów remont drogi i kolejny raz trzeba było jechać na przełaj. Tym razem to ja zapieprzyłem.
Najcieplejszy dzień tego lata - tak tę sobotę określili synoptycy.
Wieczorem na forum napisałem zapytanie czy ktoś wybiera się na szosę. Liczyłem na większy odzew, mając nadzieję że podobnie jak tydzień temu zaliczę jakąś fajną traskę. Żona w pracy, toteż nastawiłem budzik z myślą że wstanę rano i nawet jeśli nikt się nie odezwie to zrobię minimum 100 km - w końcu za tydzień zaczyna się Road Trophy, na którym nie zamierzam zdychać jak rok temu.
Oczywiście przez sen wyłączyłem budzik. Ze snu wyrwał mnie SMS wysłany z numeru, którego nie miałem w książce adresowej. Treść była oczywista: czy jadę na rower. Jak się okazało pisał do mnie kolega Oki - Michał, którego do tej pory znałem jedynie z forum i bikestats. Zapowiadał się bardzo ciekawy dzień.
Zostało mi tylko ubrać szosówkę w nowego kapcia (rower stał na flaku od czasu Mistrzostw Lekarzy, na których byłem w czerwcu - SIC!). W miarę łatwo poradziłem sobie ze zmianą, przetarłem rower szmatką żeby pozbyć się cienkiej warstwy kurzu i wskoczyłem na szosówkę na której nie siedziałem przez 2 miesiące.
Z początku jechało mi się bardzo dziwnie. Siodełko chociaż bardziej miękkie niż w przełajce wydawało mi się cholernie nie wygodne. Wiercąc się, jakoś dojechałem do Błoń. Stamtąd razem z kolegą Michałem ruszyliśmy na Wieliczkę. Po drodze zebralibyśmy z 600 zł mandatu - pech tak chciał że na każdym skrzyżowaniu wjeżdżaliśmy na żółtym świetle. Na jednym podjechał do mnie gość i zaczął wyzywać od "debili", narzekając na mój styl jazdy - eh...
W lekkim tempie dojechaliśmy do Wieliczki, skąd przez Biskupice ruszyliśmy na Gdów. W przeciwieństwie do zeszłej soboty noga wyraźnie mi nie podawała. Nie wiem czy to wina zmiany roweru, czy jakiegoś spadku formy. Chyba najbardziej przeszkadzało mi siodełko i inna korba. Na prawie każdym podjeździe Michał odjeżdżał mi na kilkaset metrów, a ja męczyłem się jakbym w ogóle nie jeździł. Zapewne wina leżała również w marnym śniadaniu które zjadłem rano (3 ciastka + mleko).
Z Gdowa dojechaliśmy do Dobczyc gdzie zrobiliśmy pierwszą przerwę. Temperatura powietrza zaczynała rosnąć. Dopiero po zejściu z roweru dało się odczuć że jest naprawdę ciepło. Do tego czasu chłodził nas wiejący w twarz wiatr. Po uzupełnieniu płynów ruszyliśmy na około zalewu. Niecałe 30 km, trasy okalającej zbiornik wodny minęły dość szybko.
Trasę powrotną z Myślenic obraliśmy przez Borzęta, Zakliczyn, Zawadę i Siepraw. Temperatura w pewnym momencie sięgnęła 40 stopni w słońcu. Pokonując podjazd do wsi Borzęta zamroczyło mnie na moment. Myślałem że zejdę z roweru. Na szczęście zwolnienie tempa podjazdu pozwoliło mi pokonać kryzys do którego powoli się zbliżałem. 70-80 km to zazwyczaj taki dystans po którym przy marnym śniadaniu mam kryzys. Nie inaczej było tym razem.
Po dojechaniu do Świątników Górnych mieliśmy dwie opcje. Jechać przez Swoszowice kiepską drogą, albo ruszyć na Zakopiankę i stamtąd szybko udać się do domu. Ponieważ powoli opadałem z sił, optowałem za tą drugą opcją. Ku naszemu zaskoczeniu remont mostu w Mogilanach spowodował że musieliśmy znacznie nadrobić trasę i jechać objazdem.
Po dojechaniu do Krakowa i przebiciu się na Ruczaj zrobiliśmy ostatni postój na picie. Bulwarami dojechaliśmy do Mostu Dębnickiego gdzie ostatecznie nasze drogi się rozeszły.
Reasumując. Wyjazdy na których dzieje się coś pora pierwszy pamiętam najlepiej. Poznanie Michała oraz najpiękniejszy (jeśli chodzi o pogodę) dzień w tym roku spowodował że był to jeden z najlepszych wyjazdów w tym roku - mam nadzieję że nie ostatni.
Korzystając z dnia wolnego po dyżurze wykorzystałem idealną okazję. Nie mając zbyt dobrej formy i chcąc trochę podciągnąć kondycję zdecydowałem się na dłuższy wyjazd. Początkowo planowałem zrobić około 100 km. Niestety bardzo intensywne słońce i zbyt mała ilość picia jak również mała ilość kasy spowodowały że musiałem skrócić dystans.
Bulwarami w stronę Tyńca, jak się okazało w połowie długości ścieżka rowerowa jest zablokowana z powodu napraw. Trzeba było jechać szutrową dróżką co spowodowało pojawienie się kolejnych dziur w oponach :-(
Przy torze kajakowym spotkałem kolegę, z którym zrobiliśmy kilka kółek a następnie pojechałem w stronę Tyńca. Po dojechaniu do klasztoru zawróciłem w stronę Krakowa jednak tym razem ze względu na wyżej wymienione utrudnienia pojechałem ulicą.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).