MTB Powerade Maraton - Zabierzów
Niedziela, 15 maja 2011
· Komentarze(4)
Kategoria Wyścigi MTB
Prognozy pogody na dzień maratonu były bardzo niepokojące. Ze zmartwieniem obserowałem jak wykresy opadów deszczu na meteo.pl rosną z dnia na dzień. Mając w pamięci ÓW Kraków 2010 doszedłem do wniosku, że nie będę ryzykował i jeśli w dniu startu spadnie deszcz to zostaję w domu.
Wieczorem przygotowałem rower, przeglądnąłem trasę - mówiąc krótko bardzo mi zależało na starcie. Po ostatnim Złotym Stoku czułem, że wreszcie chcę i muszę coś powalczyć. Gdy rano zadzwonił budzik, przez prawie pół godziny leżałem w łóżku i czułem jak mi serce wali napędzane adrenaliną. Nasłuchiwałem czy pada deszcz czy nie. Ostatecznie wyglądnąłem przez okno i ku mojemu zaskoczeniu świeciło słońce i było sucho. Zacząłem się pakować. W między czasie rozpocząłem intensywne poszukiwania numeru startowego. Pierwszym podejrzanym była moja ukochana żona. Jak się okazało, kilka dni temu wypierniczyła go do śmieci - pierwszy pech w tym dniu.
W pośpiechu opuszczam dom i dobijam do bazy maratonu. Na miejscu szybko witam się ze znajomymi - widzę Izę (naszą nową koleżankę), Paulinę, Bunia, jest też Królik i Marcin. Do startu jeszcze półtorej godziny. Biegnę dalej - cholera jak na złość do biura zawodów długa kolejka a muszę jeszcze gdzieś znaleźć klocki do hamulców. Po ostatnim maratonie w Złotym Stoku gdzie musiałem wystartować na starych kołach miałem pełno opiłków aluminium w klockach. Bałem się że nawet jeśli dobrze je oczyściłem to i tak mogą mi zniszczyć obręcze ceramiczne. Drugi pech - nie ma nigdzie tego co potrzebuję i jestem zmuszony wystartować na niepewnych klockach. W między czasie spotykam Bogusia Szyszkę który zupełnie jakby urwał się z choinki staje w kolejce po numer startowy na 5 minut przed startem dystansu Giga na który był zapisany.
W panice poczyniam ostatnie przygotowania i dopompowuję powietrze do kół. Tuż przed zamknięciem wpadam do sektora. Startowa muzyczka w głośnikach i nawet nie zauważam jak wszyscy ruszam przed siebie by zmierzyć się z kolejnym niezwykle trudnym maratonem. Deszcz, który z początku był praktycznie niezauważalny zaczynał powoli robic się upierdliwy. Na jednym z pierwszych podjazdów dojeżdżam do Izy. Zamieniamy parę słów, życzę koleżance powodzenia i ruszam dalej.
Pierwszy terenowy zjazd. Spinam się w sobie, pełne skupienie a tu nagle, tuż przed moim rowerem jakaś niewiasta robi fikołka. Szybko podnosi się i prosi o pomoc w wyprostowaniu przekrzywionej kierownicy. Cóż zrobić... stajemy na boczku, chwilę walczę z ustrojstwem ale zaraz po tym możemy oboje jechać przed siebie. Oczywiście bez skojarzeń proszę. Między czasie tracę kilkanaście pozycji, jakrównież licznik przestaje działać - szczęsliwie pulsometr jeszcze daje radę i mogę przynajmniej kontrolować intensywność wysiłku.
Zaczeło się prawdziwe wyzwanie, deszcz przybrał na sile a ścieżki, które normalnie są łatwe technicznie obróciły się w śliskie dukty z wystającymi kamieniami. O upadek nie było trudno. Do tego wszystkiego pełno narwanych kolarzy na siłę stara się wyprzedzać. Jednym się to udaje, a inni wyglebiają się pod naporem własnych ambicji. Z początku zacząłem przeklinać opony jakie założyłem (Racing Ralph), później przestałem o tym myśleć gdyż i tak nie mogłem z tym nic zrobić. Było myśleć wcześniej, jedyne co pozostało to jechać z głową.
Z kilometra na kilometr jechalo mi się coraz lepiej. Widząc że nawet specjalnie się nie męczę i nie przeszkadza mi aura staram się nadrabiać straty. Na jednym z podjazdów mijam Paulinę, rzucam kilka upierdliwych tekstów i przyspieszam dalej. Na pierwszym bufecie, ku mojemu zaskoczeniu zostaję mile obsłużony przez Macia z Rowerowania - jak się potem okazało defekt techniczny wyeliminował go z jazdy. Niestety ten jeden banan, który zjadłem w przelocie okazał się być zbyt małą dawką energii na dalszą jazdę.
Pozalepiane koła gliną i błotem coraz częściej uślizgują się na podjazdach i polnych dróżkach, które przypominająpole bitwy nosił ślady walki z niesprzyjającą aurą. Na domiar złego stale zaparowane okulary , których nie jestem w stanie doczyści - po tym jak dostałem kilka razy po oczach błotem wolałem już mniej lub prawie nic nie widzieć ale przynajmniej zachować wzrok.
Wyziębiony i bliski kryzysu dochodzę do wniosku, że łatwiej jest mi przepychać na podjazdach niż iść pieszo i zataczać się jak pijany. Do drugiego bufetu moja pozycja praktycznie nie zmieniała się. Na asfaltach odrabiałem starty a w terenie zostawałem w tyle. Od połowy dystansu jade praktycznie w tej samej grupie, z tymi samymi zawodnikami. Silny głód zmusza mnie do zarzymania się na drugim bufecie. Niczym świnia rzucam się na ciastka i banany upychając jedzenie gdzie się da. Czas leci a tuż okok mnie przejeżdża Kasia Rams, którą bezskutecznie staram się gonić do końca maratonu.
Najedzony i przemarznięty do kości, zarzucam wyższy bieg i czuję że nogi znów mają siłe. Do mety coraz bliżej - jadę jak w transie, zupełnie jakby cała ta pokonana strasa i to co jeszcze przede mną było realistycznym snem. Na jednym ze zjazdów przez zaparowane okulary, zaliczam glebę - na szczęście jedyną w tym dniu i do tego całkiem bezpieczną.
Każdego zawodnika, którego spotykam dopytuję o dystans do mety. Miało być niecałe 64 kilometry a wyszło ponad 65. Nie wiedziałem czy jechać dalej asekuracyjnie czy zacząć walczyć o lepszą pozycję. Resztkiem sił decyduję sie na drugą opcję. Ostatni kilometr był moim zdaniem bardzo głupi - prowadził przez rzeczkę pełną luźnych, ostrych kamieni i lodowatej wody. Obok odgrodzona taśmą ścieżka z płyt, po wjechaniu na którą od razu ułyszałem że mam z niej zjechać.
Jeszcze tylko fragment asfaltu i meta. Udaje mi się ostatecznie wywlaczyć jeszcze jedną pozycję wyżej. Zaraz po przekroczeniu mety biegnę do samochodu. Za niespełna pół godziny muszę być w drodze do pracy. W biegu wymieniam parę zdań z Bulim, który już dawno był na mecie i w panice ładuję się do auta.
Dopiero na spokojnie wieczorem mogłem przeanalizować to czego dzisiaj doświadczyłem. Pod kilkoma względami ten maraton był gorszy od Krakowa. Po pierwsze błoto było pełne gliny i bardzo zalepiało koła - kto miał wysoki bieżnik ten był szczęściarzem. Poza tym było zimniej i trasa była dłuższa. Jednakże mimo tych licznych utrudnień i niedogodności, byłem bardzo szczęśliwy że wystartowałem i przejechałem całą trasę. Po drodze widziałem wielu znanych maratończyków, którzy z powodu defektu lub innych przyczyn odpuszczali dalszą jazdę. Sprzęt nie zawiódł i nawet za bardzo się nie poniszczył - kilka nowych rys ale kto na to patrzy? Liczy się to co przeżyliśmy.
Iza niestety zakończyła maraton na 16 kilometrze, gdy po upadku doznała kontuzji (skręcona stopa w stawie skokowym). Boguś w nieznanych okolicznościach też się wycofał. Najlepszy z czerwonych był Bunio który dojechał na 106 pozycji Open i 30 w kategorii. Dalej byli: Marcin (112 open i 54 w M2) Królik (118 open i 36 w M3), ja dojechałem na 168 pozycji open i 72 w M2. Największą frajdę sprawiła nam wszystkim Paulinka, która była trzecia w wojej kategorii!! BRAWO!!
PS. Nie jestem autorem zdjęć. Zostały one znalezione na forum MTB Maratonu.
Wieczorem przygotowałem rower, przeglądnąłem trasę - mówiąc krótko bardzo mi zależało na starcie. Po ostatnim Złotym Stoku czułem, że wreszcie chcę i muszę coś powalczyć. Gdy rano zadzwonił budzik, przez prawie pół godziny leżałem w łóżku i czułem jak mi serce wali napędzane adrenaliną. Nasłuchiwałem czy pada deszcz czy nie. Ostatecznie wyglądnąłem przez okno i ku mojemu zaskoczeniu świeciło słońce i było sucho. Zacząłem się pakować. W między czasie rozpocząłem intensywne poszukiwania numeru startowego. Pierwszym podejrzanym była moja ukochana żona. Jak się okazało, kilka dni temu wypierniczyła go do śmieci - pierwszy pech w tym dniu.
W pośpiechu opuszczam dom i dobijam do bazy maratonu. Na miejscu szybko witam się ze znajomymi - widzę Izę (naszą nową koleżankę), Paulinę, Bunia, jest też Królik i Marcin. Do startu jeszcze półtorej godziny. Biegnę dalej - cholera jak na złość do biura zawodów długa kolejka a muszę jeszcze gdzieś znaleźć klocki do hamulców. Po ostatnim maratonie w Złotym Stoku gdzie musiałem wystartować na starych kołach miałem pełno opiłków aluminium w klockach. Bałem się że nawet jeśli dobrze je oczyściłem to i tak mogą mi zniszczyć obręcze ceramiczne. Drugi pech - nie ma nigdzie tego co potrzebuję i jestem zmuszony wystartować na niepewnych klockach. W między czasie spotykam Bogusia Szyszkę który zupełnie jakby urwał się z choinki staje w kolejce po numer startowy na 5 minut przed startem dystansu Giga na który był zapisany.
W panice poczyniam ostatnie przygotowania i dopompowuję powietrze do kół. Tuż przed zamknięciem wpadam do sektora. Startowa muzyczka w głośnikach i nawet nie zauważam jak wszyscy ruszam przed siebie by zmierzyć się z kolejnym niezwykle trudnym maratonem. Deszcz, który z początku był praktycznie niezauważalny zaczynał powoli robic się upierdliwy. Na jednym z pierwszych podjazdów dojeżdżam do Izy. Zamieniamy parę słów, życzę koleżance powodzenia i ruszam dalej.
Pierwszy terenowy zjazd. Spinam się w sobie, pełne skupienie a tu nagle, tuż przed moim rowerem jakaś niewiasta robi fikołka. Szybko podnosi się i prosi o pomoc w wyprostowaniu przekrzywionej kierownicy. Cóż zrobić... stajemy na boczku, chwilę walczę z ustrojstwem ale zaraz po tym możemy oboje jechać przed siebie. Oczywiście bez skojarzeń proszę. Między czasie tracę kilkanaście pozycji, jakrównież licznik przestaje działać - szczęsliwie pulsometr jeszcze daje radę i mogę przynajmniej kontrolować intensywność wysiłku.
Zaczeło się prawdziwe wyzwanie, deszcz przybrał na sile a ścieżki, które normalnie są łatwe technicznie obróciły się w śliskie dukty z wystającymi kamieniami. O upadek nie było trudno. Do tego wszystkiego pełno narwanych kolarzy na siłę stara się wyprzedzać. Jednym się to udaje, a inni wyglebiają się pod naporem własnych ambicji. Z początku zacząłem przeklinać opony jakie założyłem (Racing Ralph), później przestałem o tym myśleć gdyż i tak nie mogłem z tym nic zrobić. Było myśleć wcześniej, jedyne co pozostało to jechać z głową.
Z kilometra na kilometr jechalo mi się coraz lepiej. Widząc że nawet specjalnie się nie męczę i nie przeszkadza mi aura staram się nadrabiać straty. Na jednym z podjazdów mijam Paulinę, rzucam kilka upierdliwych tekstów i przyspieszam dalej. Na pierwszym bufecie, ku mojemu zaskoczeniu zostaję mile obsłużony przez Macia z Rowerowania - jak się potem okazało defekt techniczny wyeliminował go z jazdy. Niestety ten jeden banan, który zjadłem w przelocie okazał się być zbyt małą dawką energii na dalszą jazdę.
Pozalepiane koła gliną i błotem coraz częściej uślizgują się na podjazdach i polnych dróżkach, które przypominająpole bitwy nosił ślady walki z niesprzyjającą aurą. Na domiar złego stale zaparowane okulary , których nie jestem w stanie doczyści - po tym jak dostałem kilka razy po oczach błotem wolałem już mniej lub prawie nic nie widzieć ale przynajmniej zachować wzrok.
Wyziębiony i bliski kryzysu dochodzę do wniosku, że łatwiej jest mi przepychać na podjazdach niż iść pieszo i zataczać się jak pijany. Do drugiego bufetu moja pozycja praktycznie nie zmieniała się. Na asfaltach odrabiałem starty a w terenie zostawałem w tyle. Od połowy dystansu jade praktycznie w tej samej grupie, z tymi samymi zawodnikami. Silny głód zmusza mnie do zarzymania się na drugim bufecie. Niczym świnia rzucam się na ciastka i banany upychając jedzenie gdzie się da. Czas leci a tuż okok mnie przejeżdża Kasia Rams, którą bezskutecznie staram się gonić do końca maratonu.
Najedzony i przemarznięty do kości, zarzucam wyższy bieg i czuję że nogi znów mają siłe. Do mety coraz bliżej - jadę jak w transie, zupełnie jakby cała ta pokonana strasa i to co jeszcze przede mną było realistycznym snem. Na jednym ze zjazdów przez zaparowane okulary, zaliczam glebę - na szczęście jedyną w tym dniu i do tego całkiem bezpieczną.
Każdego zawodnika, którego spotykam dopytuję o dystans do mety. Miało być niecałe 64 kilometry a wyszło ponad 65. Nie wiedziałem czy jechać dalej asekuracyjnie czy zacząć walczyć o lepszą pozycję. Resztkiem sił decyduję sie na drugą opcję. Ostatni kilometr był moim zdaniem bardzo głupi - prowadził przez rzeczkę pełną luźnych, ostrych kamieni i lodowatej wody. Obok odgrodzona taśmą ścieżka z płyt, po wjechaniu na którą od razu ułyszałem że mam z niej zjechać.
Jeszcze tylko fragment asfaltu i meta. Udaje mi się ostatecznie wywlaczyć jeszcze jedną pozycję wyżej. Zaraz po przekroczeniu mety biegnę do samochodu. Za niespełna pół godziny muszę być w drodze do pracy. W biegu wymieniam parę zdań z Bulim, który już dawno był na mecie i w panice ładuję się do auta.
Dopiero na spokojnie wieczorem mogłem przeanalizować to czego dzisiaj doświadczyłem. Pod kilkoma względami ten maraton był gorszy od Krakowa. Po pierwsze błoto było pełne gliny i bardzo zalepiało koła - kto miał wysoki bieżnik ten był szczęściarzem. Poza tym było zimniej i trasa była dłuższa. Jednakże mimo tych licznych utrudnień i niedogodności, byłem bardzo szczęśliwy że wystartowałem i przejechałem całą trasę. Po drodze widziałem wielu znanych maratończyków, którzy z powodu defektu lub innych przyczyn odpuszczali dalszą jazdę. Sprzęt nie zawiódł i nawet za bardzo się nie poniszczył - kilka nowych rys ale kto na to patrzy? Liczy się to co przeżyliśmy.
Iza niestety zakończyła maraton na 16 kilometrze, gdy po upadku doznała kontuzji (skręcona stopa w stawie skokowym). Boguś w nieznanych okolicznościach też się wycofał. Najlepszy z czerwonych był Bunio który dojechał na 106 pozycji Open i 30 w kategorii. Dalej byli: Marcin (112 open i 54 w M2) Królik (118 open i 36 w M3), ja dojechałem na 168 pozycji open i 72 w M2. Największą frajdę sprawiła nam wszystkim Paulinka, która była trzecia w wojej kategorii!! BRAWO!!
PS. Nie jestem autorem zdjęć. Zostały one znalezione na forum MTB Maratonu.