Wpisy archiwalne w kategorii

Wyścigi MTB

Dystans całkowity:588.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:34:10
Średnia prędkość:17.21 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:185 (93 %)
Maks. tętno średnie:187 (95 %)
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:65.33 km i 3h 47m
Więcej statystyk

MTB Powerade Maraton - Zabierzów

Niedziela, 15 maja 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Wyścigi MTB
Prognozy pogody na dzień maratonu były bardzo niepokojące. Ze zmartwieniem obserowałem jak wykresy opadów deszczu na meteo.pl rosną z dnia na dzień. Mając w pamięci ÓW Kraków 2010 doszedłem do wniosku, że nie będę ryzykował i jeśli w dniu startu spadnie deszcz to zostaję w domu.

Wieczorem przygotowałem rower, przeglądnąłem trasę - mówiąc krótko bardzo mi zależało na starcie. Po ostatnim Złotym Stoku czułem, że wreszcie chcę i muszę coś powalczyć. Gdy rano zadzwonił budzik, przez prawie pół godziny leżałem w łóżku i czułem jak mi serce wali napędzane adrenaliną. Nasłuchiwałem czy pada deszcz czy nie. Ostatecznie wyglądnąłem przez okno i ku mojemu zaskoczeniu świeciło słońce i było sucho. Zacząłem się pakować. W między czasie rozpocząłem intensywne poszukiwania numeru startowego. Pierwszym podejrzanym była moja ukochana żona. Jak się okazało, kilka dni temu wypierniczyła go do śmieci - pierwszy pech w tym dniu.

W pośpiechu opuszczam dom i dobijam do bazy maratonu. Na miejscu szybko witam się ze znajomymi - widzę Izę (naszą nową koleżankę), Paulinę, Bunia, jest też Królik i Marcin. Do startu jeszcze półtorej godziny. Biegnę dalej - cholera jak na złość do biura zawodów długa kolejka a muszę jeszcze gdzieś znaleźć klocki do hamulców. Po ostatnim maratonie w Złotym Stoku gdzie musiałem wystartować na starych kołach miałem pełno opiłków aluminium w klockach. Bałem się że nawet jeśli dobrze je oczyściłem to i tak mogą mi zniszczyć obręcze ceramiczne. Drugi pech - nie ma nigdzie tego co potrzebuję i jestem zmuszony wystartować na niepewnych klockach. W między czasie spotykam Bogusia Szyszkę który zupełnie jakby urwał się z choinki staje w kolejce po numer startowy na 5 minut przed startem dystansu Giga na który był zapisany.

W panice poczyniam ostatnie przygotowania i dopompowuję powietrze do kół. Tuż przed zamknięciem wpadam do sektora. Startowa muzyczka w głośnikach i nawet nie zauważam jak wszyscy ruszam przed siebie by zmierzyć się z kolejnym niezwykle trudnym maratonem. Deszcz, który z początku był praktycznie niezauważalny zaczynał powoli robic się upierdliwy. Na jednym z pierwszych podjazdów dojeżdżam do Izy. Zamieniamy parę słów, życzę koleżance powodzenia i ruszam dalej.

Pierwszy terenowy zjazd. Spinam się w sobie, pełne skupienie a tu nagle, tuż przed moim rowerem jakaś niewiasta robi fikołka. Szybko podnosi się i prosi o pomoc w wyprostowaniu przekrzywionej kierownicy. Cóż zrobić... stajemy na boczku, chwilę walczę z ustrojstwem ale zaraz po tym możemy oboje jechać przed siebie. Oczywiście bez skojarzeń proszę. Między czasie tracę kilkanaście pozycji, jakrównież licznik przestaje działać - szczęsliwie pulsometr jeszcze daje radę i mogę przynajmniej kontrolować intensywność wysiłku.

Zaczeło się prawdziwe wyzwanie, deszcz przybrał na sile a ścieżki, które normalnie są łatwe technicznie obróciły się w śliskie dukty z wystającymi kamieniami. O upadek nie było trudno. Do tego wszystkiego pełno narwanych kolarzy na siłę stara się wyprzedzać. Jednym się to udaje, a inni wyglebiają się pod naporem własnych ambicji. Z początku zacząłem przeklinać opony jakie założyłem (Racing Ralph), później przestałem o tym myśleć gdyż i tak nie mogłem z tym nic zrobić. Było myśleć wcześniej, jedyne co pozostało to jechać z głową.

Z kilometra na kilometr jechalo mi się coraz lepiej. Widząc że nawet specjalnie się nie męczę i nie przeszkadza mi aura staram się nadrabiać straty. Na jednym z podjazdów mijam Paulinę, rzucam kilka upierdliwych tekstów i przyspieszam dalej. Na pierwszym bufecie, ku mojemu zaskoczeniu zostaję mile obsłużony przez Macia z Rowerowania - jak się potem okazało defekt techniczny wyeliminował go z jazdy. Niestety ten jeden banan, który zjadłem w przelocie okazał się być zbyt małą dawką energii na dalszą jazdę.



Pozalepiane koła gliną i błotem coraz częściej uślizgują się na podjazdach i polnych dróżkach, które przypominająpole bitwy nosił ślady walki z niesprzyjającą aurą. Na domiar złego stale zaparowane okulary , których nie jestem w stanie doczyści - po tym jak dostałem kilka razy po oczach błotem wolałem już mniej lub prawie nic nie widzieć ale przynajmniej zachować wzrok.

Wyziębiony i bliski kryzysu dochodzę do wniosku, że łatwiej jest mi przepychać na podjazdach niż iść pieszo i zataczać się jak pijany. Do drugiego bufetu moja pozycja praktycznie nie zmieniała się. Na asfaltach odrabiałem starty a w terenie zostawałem w tyle. Od połowy dystansu jade praktycznie w tej samej grupie, z tymi samymi zawodnikami. Silny głód zmusza mnie do zarzymania się na drugim bufecie. Niczym świnia rzucam się na ciastka i banany upychając jedzenie gdzie się da. Czas leci a tuż okok mnie przejeżdża Kasia Rams, którą bezskutecznie staram się gonić do końca maratonu.

Najedzony i przemarznięty do kości, zarzucam wyższy bieg i czuję że nogi znów mają siłe. Do mety coraz bliżej - jadę jak w transie, zupełnie jakby cała ta pokonana strasa i to co jeszcze przede mną było realistycznym snem. Na jednym ze zjazdów przez zaparowane okulary, zaliczam glebę - na szczęście jedyną w tym dniu i do tego całkiem bezpieczną.

Każdego zawodnika, którego spotykam dopytuję o dystans do mety. Miało być niecałe 64 kilometry a wyszło ponad 65. Nie wiedziałem czy jechać dalej asekuracyjnie czy zacząć walczyć o lepszą pozycję. Resztkiem sił decyduję sie na drugą opcję. Ostatni kilometr był moim zdaniem bardzo głupi - prowadził przez rzeczkę pełną luźnych, ostrych kamieni i lodowatej wody. Obok odgrodzona taśmą ścieżka z płyt, po wjechaniu na którą od razu ułyszałem że mam z niej zjechać.

Jeszcze tylko fragment asfaltu i meta. Udaje mi się ostatecznie wywlaczyć jeszcze jedną pozycję wyżej. Zaraz po przekroczeniu mety biegnę do samochodu. Za niespełna pół godziny muszę być w drodze do pracy. W biegu wymieniam parę zdań z Bulim, który już dawno był na mecie i w panice ładuję się do auta.

Dopiero na spokojnie wieczorem mogłem przeanalizować to czego dzisiaj doświadczyłem. Pod kilkoma względami ten maraton był gorszy od Krakowa. Po pierwsze błoto było pełne gliny i bardzo zalepiało koła - kto miał wysoki bieżnik ten był szczęściarzem. Poza tym było zimniej i trasa była dłuższa. Jednakże mimo tych licznych utrudnień i niedogodności, byłem bardzo szczęśliwy że wystartowałem i przejechałem całą trasę. Po drodze widziałem wielu znanych maratończyków, którzy z powodu defektu lub innych przyczyn odpuszczali dalszą jazdę. Sprzęt nie zawiódł i nawet za bardzo się nie poniszczył - kilka nowych rys ale kto na to patrzy? Liczy się to co przeżyliśmy.



Iza niestety zakończyła maraton na 16 kilometrze, gdy po upadku doznała kontuzji (skręcona stopa w stawie skokowym). Boguś w nieznanych okolicznościach też się wycofał. Najlepszy z czerwonych był Bunio który dojechał na 106 pozycji Open i 30 w kategorii. Dalej byli: Marcin (112 open i 54 w M2) Królik (118 open i 36 w M3), ja dojechałem na 168 pozycji open i 72 w M2. Największą frajdę sprawiła nam wszystkim Paulinka, która była trzecia w wojej kategorii!! BRAWO!!


PS. Nie jestem autorem zdjęć. Zostały one znalezione na forum MTB Maratonu.

MTB Maraton Złoty Stok

Sobota, 30 kwietnia 2011 · Komentarze(5)
Kategoria Wyścigi MTB
Trzeci wyścig z serii Powerade MTB Maraton odbył się w Złotym Stoku. Tym razem trasa miała być nieznacznie zmieniona, ponad to bardzo mile wspominam maratony w tej miejscowości. Jako że w życiu nigy nie może być idealnie, dzień przed wyjazdem dopadła mnie infekcja przewodu pokarmowego, a przeziębienie które tliło się od kilku dni przybrało na sile - jednym słowem czułem się fatalnie. Co więcej ostatnio w ogóle nie miałem czasu na przygotowanie roweru do ścigania w górach. Na Murowaną Goślinę i Odyseję Miechowską ratowała mnie przełajówka - tutaj nie było wyjścia, musiałem jakimś cudem w ciągu kilku godzin (ja zwykle na ostatnią chwilę) przygotować prawie całkowicie rozczłonkowany sprzęt do wyjazdu.

Z kołami ze starego górala, niezmontowanymi hamulcami KCNC które kupiłem jakiś czas temu i rozpiętym łańcuchem, pakowałem się w panice. Wyjeżdżaliśmy w dniu imprezy, a ja za wszelką cenę chciałem dotrzeć na start jak najszybciej żeby mieć jeszcze zapas czasu na złożenie roweru. Pod dom Marcina przyjechałem z drobnym poślizgiem (co jest w moim przypadku niechlubną normą). Pogoda była zastanawiająco...idealna.

Po nieco ponad 2 godzinach jazdy dojechaliśmy do Złotego Stoku. Na niebie były pojedyncze chmurki, świeciło słońce a zapowiadanego deszczu nie było widać.
Zaczęło się gorączkowe składanie hamulców - okazało się że klamki mają za mały otwór na linkę. Po ponad 30 minutach walki zdecydowałem się na desperackie wciśnięcie linek na siłę i złożenie sprzętu tak by dało się jechać. Gdyby nie pomoc Marcina z pewnością poddałbym się, o czym z resztą myślałem stając już na starcie.

Początek był ten sam co ostatnio - długi podjazd. Jadąc w tłumie w tempie "prokreacyjnym" starałem się dotrzymać tempa Paulinie, co z początku nie było łatwe. Zanim serce wrzuciło wyścigowy tryb, usłyszałem za swoimi plecami znajomy głos Słoika. Pjawiła się we mnie mała chęć rywalizacji. Nagły przypływ adrenaliny na pierwszym trochę niebezpiecznym zjeździe spowodował że poczułem moc w nogach, wspomaganą energy drinkiem który wypiłem na pierwszym przepłaszczeniu trasy.

Z każdym kilometrem jechało mi się coraz lepiej i coraz szybciej - zacząłem wreszcie odrabiać straty. Dzięki dużej ilości izotonika, który wypiłem przed startem czułem się dużo lepiej niż rano. W eforii tak się zagalopowałem że na zjeździe przed pierwszym bufetem o mało nie przeleciałem przez kierownicę. Nie chcąc marnować czasu na dokręcanie i prostowanie mostka zjechałem z przekrzywioną kierownicą. Na pierwszym bufecie mija mnie Paulina, która z miną samuraja pognała przed siebie. Ja w tym czasie staram się naprawić defekt.

Po chwili znów jestem na trasie i znów mogę sobie poprawdzić monolog do Pauliny, która jadąc w skupieniu w ogóle mnie nie słucha. Wrzuciłem wyższy bieg i ruszyłem w poszukiwaniu innej ofiary moich żartów. Zarzucam żelik na podjeździe i szykuję się do kolejnej długiej wspinaczki. Wpadam na szutrowy zjazd, tuż przed drugim bufetem. W zasadzie jest już połowa dystansu. Podczas gdy z lekkim podnieceniem dokręcam na zjazdach walcząc ze ślizgającymi się na luźnej nawierzchni oponami, zauważam jak w rowie na jednym z zakrętów siedzi Vacu z Subaru AZS i trzyma przed sobą jakiegoś gościa. Chciałem jechać dalej ale po krótkiej chwili postanowiłem zatrzymać się i zawrócić.

Jak się okazało poszkodowany z WKK kolarz wyleciał z trasy na zakręcie doznając urazu głowy i kręgosłupa. Sprawa wyglądała poważnie - tym bardziej że kask był cały zniszczony a każdy ruch powodował silny ból w plecach poszkodowanego. Chwytam za telefon i dzwonię po pomoc - niestety jedne co słyszę to nakaz oczekiwania gdyż tego dnia Panowie Ratownicy mieli ręce pełne roboty. Po około 10-15 minutach przyjeżdża terenówka GOPRu. Pomagamy w zapakowaniu gościa do transportu, a tu słychać kolejne wezwanie do wypadku. Jak to GOPRowcy określili tego dnia jeździliśmy z wyjątkową "fantazją". Niestety dobra pogoda sprzyjała szybkiej jeździe i nie dziwię się że była taka ilość wypadków.

Wraz z Vacem zgarniamy rzeczy poszkodowanego kolegi, rower, kask i zjeżdżamy do drugiego bufetu. Tam zapada decyzja że zabieramy się busem do mety. Chociaż zastanawiałem się nad powrotem na trasę, stwierdziłem że szkoda mi czasu i sektora - z pewnością dojechałbym na szarym końcu, bo przy wypadku spędziliśmy prawie godzinę.

Na mecie był już Dawid i Marcin, którzy z czasem nieco ponad 2 godziny dojechali do końca cali i zdrowi.

mini Odyseja Miechowska

Sobota, 16 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyścigi MTB
Mini Odyseja była czymś wielkim w historii naszej grupy. Dotychczas organizowane były małe lokalne imprezy. Jednak tym razem Godul dokonał czegoś wspaniałego. Z dnia na dzień pojawiały się nowe informacje odnośnie nadchodzącej imprezy będącej wyścigiem MTB na orientację.

Wyścig odbywał się w podkrakowskim Miechowie - mieście, które chyba już teraz może przypsać sobie nazwę rowerowej stolicy Małopolski - w ostatnim okresie zorganizowano tam wiele ciekawych i wartych uwagi imprez. Już poprzednie zawody udowadniały że z pozoru mało ciekawe okolice mogą przyspożyć dużych wyzwań. Zasnawiałem się czym zostanę zaskoczony tym razem.

Dzień przywitał nas wymarzoną pogodą - zupełnie jakby Paweł zapłacił komuś za zapewnienie dobrej aury. Gdy dojechaliśmy na miejsce impreza biegła już na całego. Szaman sprytnie i prawie jak profesjonalista gadał do mikrofonu, Tomaszek w stroju zefa kuchni obsługiwał z Miśkiem bufet. Buła, Spros i Ania Godula obsługiwali biuro zawodów, podczas gdy całość fotografowali Nimrooth wraz z Królikiem. Reszta Bikeholików czyli Paulina, Marcin, Dawid, Stah i ja stanowliśmy reprezentację Bikeholików. W odwiedziny wpadł również Waldek z Ojtetem, którzy na szosówkach przyjechali do Miechowa.

Na 5 minut przed startem otrzymujemy mapy. Wpadam w mały szok, rozglądam się wokół siebie co z tym niedużym kawałkiem papieru robią inni. Staram się naśladować poczynania doświadczonych zawodników i skupiam się na mapie. Znów lekka panika, poniważ dla mnie rajdy MTB na Orientację to czarna magia - to była moja pierwsza impreza tego typu. Podobnie jak dla Marcina i Pauliny. Jedynie Stahu mógł wykorzystać doświadczenie ze studiów i rozeznać się w mapce.

Gdy nadszedł start ruszyliśmy wszyscy za pierwszym uczestnikiem. Trzymaliśmy się po prostu pewniaka - nie trzeba było za wiele myśleć, jedynie pedałować i wytrzymać to niemaratonowe tempo. Z czasem nasza grupka oddzieliła się i za przewodem Staha i Pauliny zaczęliśmy walczyć na własną rękę. Zabawa zaczynała się na całego. Jechaliśmy przez pola, biegliśmy na przełaj i przez krzaki. Byle tylko znaleźć punkt kontrolny.

Niestety gdzieś w połowie trasy czekając na Marcina i Dawida pogubiliśmy się i odpadliśmy od Staha i Pauliny, którzy ku naszemu zaskoczeniu odjechali w siną dal. Szczęśliwie udało się nam wrócić na trasę i w prawdziwie wyścigowym tempie zaczęliśmy gonić dwóch czerwonych.

Tuż przed ostatnim punktem kontrolnym, który znajdował się na obrzeżach Michowa dopadliśmy Staha z Pauliną. Niestety nasza koleżanka urwała hak przerzutki co spowodowało że musieli jechać wolniej.

Na metę wpadliśmy 5 osobową grupą. Byliśmy ujechani jak na maratonie i uradowani jak po zwykłej przejażdżce. Było to bardzo świeże i niezwykłe doświadczenie. Ci którzy nie mieli okazji wystartować tego dnia powinni bardzo żałować że przegapili taką imprezę.

MTB Powerade Maraton - Murowana Goślina 2011

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyścigi MTB
Swój sezon startowy zainaugurowałem w Murowanej Goślinie - pierwszym wyścigu z cyklu MTB Suzuki Powerade Maraton. Czekałem na ten wyścig z trzech powodów. Zdążyłem zatęsknić za wyścigową atmosferą, lubię tę trasę no i najważniejsze - miałem wystartować na nowej przełajowce.

Do startu przygotowywałem się mówiąc szczerze mówiąc nie najlepiej. Jak to zwykle bywa zmęczenie pracą wygrywało częściej niż motywacja - z tego powodu nie liczyłem na jakiś super wynik, jechałem dla towarzystwa i z ciekawości. Już rok temu planowałem zamiast górala wziąć przełajkę, ale namowy kolegi spowodowały że zrezygnowałem, tym razem postanowiłem zaryzykować. Moim zdaniem opłaciło się.

Na dwa dni przed wyjazdem na wariata szykowałem sprzęt. Pod nieobecność żony trzeba było umyć stare części by przełożyć wszystko do nowiutkiej ramy. Cała łazienka była w smarze - masakryczny widok. Szczęśliwie o 4 nad ranem uporałem się z całością i jedyne co pozostało do zrobienia to wyregulować przerzutki i poprzycinać linki.

W sobotę razem z kolegami z grupy Dawidem i Marcinem, ruszyliśmy w 5 godzinną podróż do Murowanej. Na miejscu w biurze zawodów spotkała nas mega niespodzianka - Paulina przyjechała! Do tego pełno znajomych z Krakowa i nie tylko - jak ja kocham tę atmosferę!!. Naszym miejscem noclegowym był dom przypominający szopę, ale to tak naprawdę nie miało znaczenia - ważne było to że dnia następnego startowaliśmy. W stresie przygotowywałem do końca rower, obawiałem się że czegoś nie dokręciłem albo że coś zawiedzie, obawiałem się również snejka lub rozcięcia opony - jak pamiętałem rok temu na trasie leżało sporo gruzu i kamieni.

Po bardzo zimnej i wietrznej nocy trzeba było jakoś się zwlec z łóżka, Wiał mrożący wiatr, choć nieco słabszy niż w sobotę. Tradycyjnie trzeba było wybrać strój w którym się wystartuje. Wolałem się ubrać cieplej niż marznąć na starcie. W drodze do startu sprawdzałem działanie sprzętu - szczęśliwie w porę okazało się że nie dokręciłem kierownicy po tym jak przy próbie podrzucenia przedniego koła zanurkowałem praktycznie w przednie koło.

START! Marcin, Dawid startowali z drugiego sektora, Paulina z pierwszego. Podobnie jak Buli, który w tym sezonie reprezentuje Kellys Team - z racji braku stroju teamowego startował w naszych barwach. Przed wyruszeniem w trasę zdążyłem objechać pierwszą "piaskownicę", która tym razem była mniej straszna niż rok temu w lipcu. Najpierw przez las, hop! skok z roweru, bieg przez fragment gdzie wszyscy się zakopywali, później znów hop i jestem w siodle. Trzymam się z tyłu Andrzeja Łopaty z Rowerowania bacznie uważając na to po czym jadę.

Co jakiś czas słyszę jak ktoś stara się mnie wyprzedzić i zaraz potem ląduje w krzakach bądź zakopuje się w piachu. Słońce zaczynało grzać coraz mocniej, a ból kręgosłupa nieprzyzwyczajonego do nowej pozycji i większego obciążenia odbiera koncentrację i siły do jazdy. Dłuższa chwila mocnego tempa i ląduję na tyłach Kasi Galewicz. Od tego momentu jedzie się coraz ciężej, chwila jazdy na kole i nieszczęśliwie na jednym z korzeni podrzuca mi rower a kierownica z głośnym trzaskiem nurkuje w dół - od tego momentu muszę jechać w górnym chwycie. Na nieszczęście siodełko zaczyna powoli mi odjeżdżać do tyłu co tylko wzmaga dyskomfort i psuje koncentrację.

Dojeżdżamy do pierwszego bufetu. Muszę się zatrzymać na naprawdę bo bez niej dalsza jazda byłaby bardzo trudna. Dokręcam siodło, przekręcam kierownicę. Kasia Galewicz dawno pojechała, a obok mnie przelatuje Kasia Rams z Subaru AZS, którą wyprzedziłem wcześniej. Jadę dalej. Wrzucam do pieca trochę żelu i staram się odrobić straty. Na nieszczęście nie mam kogo się chwycić by trochę nadrobić straty. Każdy kto do mnie dojeżdża, albo kogo doganiam rwie tempo i nie jest skłonny do współpracy. Powoli wypalam się, czuję jak nogi kręcą coraz wolniej. Nie czuję jakiegoś większego kryzysu - po prostu brakuje mi sił. Efekt braku przejechanych kilometrów.

Na jednym z asfaltowych odcinków dogania mnie czołówka Giga. "Stary Brzózka: rzuca hasło żebym go trochę podciągnął. Wrzucam wyższy bieg, i kręcę ile sił w nogach. Zza pleców słyszę żebym wrzucił blat i jeszcze szybciej jechał - pomyślałem sobie "masakra" i wrzuciłem na 50 zębowy blat. Prędkość jak na szosie - ponad 40km/h wpadamy w teren i odpuszczam...cały wyścig de facto. Nogi były zupełnie bez energii. Momentami podczas wali z piaskiem udawało się trochę przyspieszyć, ale zaraz znów zwalniałem.

Na płaskich i ubitych trasach wykorzystywałem przewagę przełajówki, jechało się bardzo przyjemnie i szybko - nie musiałem wkładać takiego wysiłku jak na góralu. Natomiast na kamieniach i korzeniach musiałem bardzo uważać, ciężko też jechało się po dziurawych odcinkach.

Dojeżdżam do drugiego bufetu. Zatrzymuję się na kolejną naprawdę - tym razem trzeba dokręcić lewe ramie korby które się trochę poluzowało. Znów straciłem minuty. Ledwo odjechałem od bufetu jak w tylne koło wpadł mi długi drut i zaplątał się w szprychy. Zanim go wydobyłem minęło trochę czasu. Dojeżdżamy do Dziewiczej Góry. Podjazdy pokonuję na zmianę raz z buta raz staram się walczyć. Ogólnie bez większego entuzjazmu. Na zjazdach gdzie się da puszczam hamulce a niekiedy powoli ześlizguję się.

Na kilka kilometrów przed metą dojeżdżam do Andrzeja Łopaty z Rowerowania. Nieszczęśliwie uszkodził tylną przerzutkę i musiał do mety iść pieszo. Chwilę pogadaliśmy a jak minęła mnie Paulina postanowiłem do niej dołączyć. Myślałem że uda mi się utrzymać rytm, ale ciągle byłem słaby i koniec końców odpadłem. W swoim już tempie staram się pokonać ostatnie kilometry. Zdobywam się na resztkę sił i na ostatnim asfaltowym odcinku wyprzedzam 3 konkurentów.

Wpadam na metę i co? Nie czuję w ogóle zmęczenia, żadnego bólu mięśni, tylko brak sił w nogach. Strasznie to dziwne bo do tej pory nie miałem niczego takiego.

Ogólnie rzecz ujmując maraton poddałem gdzieś w połowie po tym jak co chwile coś trzeba było poprawiać w rowerze oraz po tym jak nogi przestały kręcić. Na pewno nie zaliczę tego maratonu do udanych, ale jak na pierwszy start w tym sezonie to tragedii nie było.

Na mecie zameldowałem się 273 open i 100 w kat. M2. Czas to 3h 12 min, czyli o 8 minut gorzej niż rok temu. W sumie to poziom był bardzo wysoki, wielu mnie się pytało na koniec jak mi się jechało na tym rowerze. Muszę powiedzieć że czułem dużą przewagę nad innymi, niestety nie wykorzystałem jej do końca bo forma była za słaba. Dużo łatwiej jechało mi się niż na góralu, niestety musiałem bardziej uważać na kamienie i korzenie. Tutaj każdy błąd mógł się skończyć nieciekawie.

MTB Maraton - Złoty Stok 2010

Sobota, 15 maja 2010 · Komentarze(5)
Kategoria Wyścigi MTB
Na maraton w Złotym Stoku czekałem z niecierpliwością. Rok temu po raz pierwszy startowałem na nowym rowerze a wynik osiągnięty na tym maratonie był powyżej moich oczekiwań. Z tej właśnie racji miałem sentyment do tej miejscowości.

Kilka dni przed maratonem śledziłem prognozy pogody, które były bardzo niepokojące. Kolega z grupy Godul, namówił mnie żeby zmienić dystans z Giga na Mega, co było w dużej mierze uargumentowane chęcią walki o punkty w klasyfikacji "Team Mega". Tak też zrobiłem co było bardzo dobrym wyborem.

Z Krakowa wyruszyliśmy we trójkę z kolegami w dniu wyścigu. Mimo zapowiedzi tego dnia nie padało, co trochę nas cieszyło, ale i tak byliśmy gotowi na błotniste ściganie. Specjalnie na tę okazję kupiłem nowe oponki Schwalbe Nobby Nic (kolejne dobre posunięcie na ten dzień).

Przed startem było zimno, każdy zastanawiał się co ubrać na siebie. Ostatecznie po wyregulowaniu sprzętu i krótkiej rozgrzewce zrzuciłem z siebie bluzę, kurtkę i ubrałem się trochę przewiewniej. Mimo że maraton w Dolsku poszedł mi bardzo marnie to udało mi się załapać na trzeci sektor - dzięki temu nie musiałem marnować sił na przeciskanie się przez słabszych zawodników (kurde pewnie o mnie tak myślą Ci co sektora nie mieli a ich forma jest dużo lepsza niż moja...). W sektorze stanąłem z kolegą Borysem, obok Asi Jabłczyńskiej z którą zamieniliśmy jeszcze kilka słów.

Równo o 11 nastąpił start. Dzięki temu że dystans Mini startował pół godziny później, to na starcie nie było za wielu ludzi. Można było spokojnie jechać. Na początku nie naciskałem za mocno na pedały, czekałem aż organizm zaadoptuje się do wysiłku, z tej racji starałem się nie przekraczać 85% HRMax.

Na pierwszym podjeździe zrobił się mały korek, było duszno i zaczynałem doceniać przewiewny ubiór. Powoli dojechałem do Borysa, minąłem obie koleżanki Kaśki - Rams i Galewicz i powoli zbliżałem się do Godula. Razem z nim pokonywałem pierwsze 20 kilometrów, raz ja wyprzedzałem jego na zjazdach a on odjeżdżał mi na podjazdach. W sumie ten odcinek szedł mi najlepiej.

Za pierwszym bufetem musiałem zacząć ratować energię bo powoli czułem że coś dziwnego dzieje się z mięśniami. Kolega zaczął powoli mi odjeżdżać a ja słabłem. Z bufetu zabrałem trochę bananów, wypiłem High Energy Drinka i starałem się utrzymywać tempo. Niestety długi podjazd dawał mi trochę w kość i powoli ludzie zaczęli mnie wyprzedzać - w tym Kasia Galewicz.

Szczęśliwie podjazd się skończył i mogłem trochę nadrobić zaległości na płaskim i zjazdach. Drobny problem stanowiły opony, które doskonale trzymały w zakrętach, ale jadąc po płaskim czy na zjazdach tylna opona momentalnie hamowała mi rower. Do tego zapomniałem z domu zabrać żele i batony. Efekt był bardzo szybki. Po drugim bufecie, na podjeździe pod Borówkową Górę skończyła mi się energia. Dopadł mnie kryzys i skurcze. Oglądając się za siebie co jakiś czas patrzyłem na ludzi którzy mnie wyprzedzają. Tuż przed samym szczytem udaje mi się wziąć drugi oddech.

Wtedy dogania mnie Kasia Rams i Lesław z Rowerowania. Zjeżdżając z Borówkowej Góry staram się gonić Kasię, ale Lesław który narzeka na amortyzator jedzie wyraźnie wolniej, a trudny teren uniemożliwia mi wyprzedzenie. Dopiero na trzecim bufecie doganiam koleżankę z Subaru AZS, ale silny skurcz mięśnia czworogłowego uda zwala mnie z roweru. Marnuję około 2-4 minut na rozmasowanie uda i wymianę zdań z gościem który twierdzi że magnez nie ma nic wspólnego ze skurczami (bez komentarza).

Ostatni długi podjazd pcham rower w obawie przed kolejnym skurczem. Wtedy dojeżdża do mnie Maciu z Rowerowania, który podobnie jak Lesław jechał dystans Giga. Chwilę podgadaliśmy a gdy trasa wypłaszczyła się podjąłem walkę o odzyskanie kilku lokat. Niestety organizator po raz kolejny zrobił nam niemiłego psikusa bo mimo zapowiadanych 41 kilometrów mety nie było widać. Zamiast tego zafundowano nam kilka durnowatych podjazdów i zjazdów na przełaj - przez las. Żeby było śmieszniej w niemałym odstępie od siebie pojawiła się tabliczka "5 kilometrów do mety". Mimo to w ostrym tempie na pełnym gazie jechałem do mety żeby jeszcze kogoś dogonić.

Niestety nikogo nie było ani za mną ani przede mną. Wpadłem na metę jak nowo narodzony, jedynie z bólem mięśni kręgosłupa, które jeszcze nie przyzwyczaiły się do jazdy w ciężkich górskich warunkach. Na mecie czekali już Buli i Dawid, którzy zgrzytali zębami z zimna.

Ogólnie to jestem średnio zadowolony ze swojego startu. Wybitnie widać że brakuje mi kilometrów i wytrzymałości. Nie wyobrażam sobie swojego startu na dystansie giga - pewnie umarłbym z niedożywienia. Z pozytywnych rzeczy na pewno wymieniłbym to że zimowe jazdy na przełajówce wiele mi dały, gdyż przestałem się bać zjazdów i coraz szybciej je pokonuję z coraz większą przyjemnością bez obawy że coś mi się może stać - no i wreszcie nauczyłem się balansować ciałem, i przeskakiwać przeszkody. Druga rzecz to obyło się bez gleby i start w sprzęcie, który tym razem udało mi się idealnie przygotować.

No nic...zobaczymy jak mi pójdzie następnym razem w Międzygórzu. Do tego czasu kilka startów szosowych i Mistrzostwa Polski Lekarzy w Kolarstwie szosowym. Mam nadzieję że do tego czasu uda mi się porządnie podciągnąć formę...

MTB Powerade Maraton - Kraków

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Wyścigi MTB
W Krakowskim maratonie Powerade brałem udział pierwszy raz. W zasadzie dotychczas nawet jak była ESKA nie startowałem bo zawsze wypadało coś innego. Tym razem o mały włos byłoby podobnie gdyż w noc przed startem wróciłem z Warszawy gdzie świętowałem na ślubie kuzyna. Z tej właśnie racji spałem przed startem tylko 4 godziny.

Gdy wstałem o ósmej rano, stwierdziłem że nie jadę. Ale piękna pogoda i chęć spotkania się ze wszystkimi z grupy zachęciła mnie do jazdy. Niestety od czasu ostatniego maratonu w Michałowicach rower stał nie przygotowany do jazdy - brudny i rozregulowany. Na szybko próbowałem ustawić klocki hamulcowe w przednich Vkach które podczas ostrego hamowania strasznie piszczały.

Do biura zawodów była długa kolejka. Udało mi się opłacić start na około 15 minut przed startem. Chciałem jeszcze się wysikać, ale kolejka do Toi Toi'ów była ogromna i musiałem odpuścić. Szczęśliwie koledzy z grupy trzymali dla mnie miejsce w grupie. Jak się później dowiedziałem miałem zapewnione miejsce w sektorze - szkoda, może taka motywacja na początku zapewniłaby mi lepszą jazdę.

W każdym razie stanąłem wśród kolegów na starcie dystansu mega. Na giga nawet nie próbowałem startować gdyż byłem mocno niewyspany i zmęczony. Z tej właśnie racji założyłem że tylko przejadę trasę - nie ważne jakim tempem i z jakim wynikiem ale sobie przejadę.

Zaraz po starcie noga podawała w miarę dobrze. Zanim wszedłem w swój rytm minęło koło 10 kilometrów - jechało mi się dość dobrze. Nie odczuwałem zmęczenia, jechałem dość szybko. Gdy zaczęliśmy się zbliżać do Baczyna na większych kamieniach czułem że obręcz dobija do opony - mam za swoje że nie przygotowałem roweru. Nie chcąc stracić wypracowanej pozycji długo zwlekałem z dopompowaniem koła. Dopiero po dłuższym czasie postanowiłem zejść z roweru i zwiększyć ciśnienie w dętce, zanim złapię snejka albo rozwalę koło. Kosztowało mnie to kilka miejsc, ale szybko nadrobiłem straty.

Do wąwozu Kochanowskiego jechało mi się dość dobrze, nie przemęczałem się za bardzo gdyż nie zależało mi na dobrej pozycji. Gdzieś po drodze na jednym z błotnych przejazdów do oka wpadł mi kawałek błota co spowodowało że miałem w połowie rozmazany obraz przed oczami. Gdy wpadłem do wąwozu byłem zaskoczony że dobiłem do niego tak szybko. Gdy zacząłem zjazd byłem zaskoczony łatwością z jaką pokonywałem ten trudny, przed kilkoma dniami odcinek. Jadąc przed siebie zauważyłem że gość który był przede mną nie radzi sobie ze zjazdem. Próbowałem jakoś zwolnić, ale odbiłem na dość wysoki kamień który przyblokował mi przednie koło. Jak się później okazało zapomniałem odblokować amortyzator, przez co przód miałem bardzo sztywny i niestety to w dużej mierze spowodowało że zaliczyłem wywrotkę. Z początku myślałem że poważnie uszkodziłem rower gdyż upadek nie należał do przyjemnych.

Za swoimi plecami usłyszałem krzyki i w panice wskoczyłem na rower żeby nie blokować trasy. Z biegiem kilometrów diagnozowałem ewentualne uszkodzenia. Na szczęście rower był cały - nie było widać ewentualnych uszkodzeń. Po chwili okazuje się nie działa mi licznik. Jeszcze później stwierdzam że zgubiłem bidon.

Od tego momentu zaczynają się schody. Nie mam picia a słońce przygrzewa dość mocno. W ustach mam sucho a koncentracja idzie mocno w dół. Dojeżdżam podjazdem asfaltowym do Kleszczowa, gdy moim oczom ukazuje się Andrzej Kaiser. Chyba nie tylko dla mnie była to przyjemność spotkać mistrza z bliska. Ludzie się uśmiechali, komentowali fakt że podjeżdża na blacie. Na szczycie podjazdy Kaiser schodzi z roweru i smaruje łańcuch. Chwilę później na dość szybkim i niebezpiecznym zjeździe ustępuję mu drogi. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem "dzięki kolego". Od tej chwili dokręcałem ile się da żeby trzymać się mistrza.

Trochę było to głupie gdyż niedługo po tym odwodnienie spowodowało u mnie początki kryzysu, który nie puścił już do samego końca. Wpadam do Lasku Wolskiego, myślę sobie że to już końcówka a okazuje się że przede mną jeszcze sporo pracy. Na horyzoncie dostrzegam kolegę z grupy - Dawida, ale długo jeszcze czasu mija zanim go dogonię - po prostu nie miałem sił. W połowie odcinka w Lasku Wolskim opadam z sił na podjeździe pod Zoo. Dawid odjeżdża, a ja zsiadam z roweru.

Ostatnie kilometry na dość szybkim trawersie obok Kopca Kościuszki okazują się dla mnie bardzo nieprzyjemne. Odwodniony i nie skoncentrowany popełniam głupi błąd - ląduję na drzewie uderzając mocno nogą o kierownicę. Zmęczony mięsień zastyga w wywołującym potworny ból skurczu. Szybko podnoszę się z ziemi i staram się jechać dalej. Teraz jest mi już wszystko jedno. Ludzie mijają mnie bardzo szybko a ja jadę wolno - wszystko mnie boli. Na metę wpadam wycieńczony i cały obolały. Całe ciało boli mnie niesamowicie. Z nogi i przedramienia sączy się stróżka krwi. Chwilę gadam z kolegami i wracam do domu żeby zmazać ślady niepowodzenia.

Reasumując to powiem szczerze że nie jestem ani zadowolony ani nie zadowolony. Nie byłem kompletnie przygotowany do tego maratonu, a start z takim zmęczeniem i nastawieniem okazał się głupotą. Mogłem wiele stracić, ale wyszło jak wyszło. Jak to się mawia co nas nie zabije to nas wzmocni. Co do samej trasy to bardzo mi się podobała. Była szybka interwałowa i w całości przejezdna. Trochę przeraził mnie Wąwóz Kochanowski co spowodowało że mam teraz do niego uraz. Generalnie mówiąc to wolałbym pojechać na Rajd Wokół Tatr niż startować jeszcze raz w Maratonie Krakowskim.