Nareszcie dzień urlopu i wolne. W przełajce wymieniłem kierownicę na szerszą, wywaliłem te klamki przełajowe (zupełnie zbędne z resztą) oraz przymierzając się do nowego siodła do szosówki zamieniłem sobie na San Marco SKN.
Ruszyłem od rodziców z Zakliczyna - w związku z remontem w domu w Krakowie musiałem się wyprowadzić na kilka dni - w kierunku Myślenic. Coś słabo się czułem, gardo mnie pobolewało i zaczynałem kasłać, ale olałem to bo uważam że nie ma lepszej kuracji niż rower.
Zaraz przed Kornatką luzuje mi się siodełko i nos wędruje ostro do góry. Od tego momentu muszę jechać jak pedał z siodłem w dupie bo nie wziąłem sobie z domu kluczy :-( Do Dobczyc docieram bardzo szybko bo międzyczasie dostaję telefon od mamy że potrzebuje żebym wracał już.
Po wczorajszym mocniejszym treningu czułem w nogach zmęczenie. Rano chciałem jechać z kolegami z grupy, ale nie udało się. Wyjazd do rodziców pokrzyżował mi plany. Późnym popołudniem gdy wciąż trwały uroczystości żałobne zebrałem się na krótką jazdę w tlenie. Ledwo minąłem błonia i skierowałem się na Salwator, gdy podczas wymijania jednego z rowerzystów rozciąłem z boku oponę przebijając dętkę.
Było mi bardzo głupio bo omijanie miało mieć formę efektownego sprintu obok wlekącego się "niedzielnego rowerzysty" a wyszło jak wyszło. Szybkie łatanie dętki i ruszam dalej w kierunku Tyńca. Oczywiście na bulwarach było pełno ludzi, ale jako że jechałem na lekką przejażdżkę nie wadziło mi to za specjalnie.
Wracając do domu musiałem się przebijać przez tłumy ludzi którzy wracali z pogrzebu. Atmosfera tego wydarzenia była nieopisywalna, ale ludzie szli jak w amoku, zachowywali się tak jakby cała droga była ich. Całe to przebijanie się przez Kraków skutecznie zniechęciło mnie do dalszej jazdy. Po godzinie kręcenia wróciłem do domu.
W ten piękny dzień zebrałem się na rower dość późno. Jak zwykle przed wyjściem stałem przed dylematem wyboru trasy i roweru. Postanowiłem pojechać rowerem do Bochni - miejsca gdzie pracuję. Ponieważ przełajówka miała pęknięte 3 szprychy postanowiłem podcentrować trochę koło i zaryzykować jazdę na tym rowerze. Zebrałem wszystkie niezbędne rzeczy i w drogę.
Do Bochni jechało się bardzo przyjemnie. Trasa wręcz wymarzona, lekki wiaterek, hopki na zmianę z płaskimi odcinkami cieplutko. Dojechałem do miejsca docelowego, nawrót i wracam do Krakowa. Na uzupełnienie picia i zjedzenie czegoś zatrzymałem się na stacji benzynowej tuż za miastem. Zobaczyłem że w przednim kole mam dość mało powietrza, dopompowałem trochę i zacząłem walkę z silnym wiatrem który jak na złość zaczął wiać prosto w twarz. Nie przejechałem 5 kilometrów jak nagle z przedniego koła uszło całe powietrze. Zaczynam szukać dętki...K***A...nie mam...no to łatki....K***A też nie mam...nie mam pojęcia jak to się stało ale tak się skupiłem na tych szprychach że nie zabrałem podstawowych rzeczy.
Postanowiłem jechać na kapciu. I w sumie dojechałbym do Krakowa gdyby nie ten cholerny wiejący w twarz wiatr. Po 20 kilometrach skapitulowałem. Telefon do żony i staram się dojechać do Krakowa jak najbliżej. Jak na złość tuż przed Wieliczką wiatr ustał a nogi jakby nabrały sił. Niedługo potem dojechałem do żonki która na mnie czekała. Wkurzony na siebie i nieco zdołowany wróciłem do domu.
Wyjazdy do Niepołomic umawiane z kolegami zawsze należą do pechowych. Za każdym razem jak mamy się wybrać w tamte strony przytrafia mi się jakimś cudem zaspać. Tak też było tym razem. O 10 mieliśmy ruszyć spod salonu Opla przy AWF. Równo o 10:00 zadzwonił do mnie kolega. Zerwałem się z łóżka i powiedziałem że lecę na wariata i dogonię ich. Po niecałych 40 minutach, szybkim śniadaniu jechałem z niespełna 40 km/h w kierunku puszczy niepołomickiej. To był pierwszy dzień prawdziwej wiosny. Ja natomiast jak idiota ubrałem się w ciepłe ciuchy przez co musiałem się rozbierać w połowie drogi bo byłem cały zlany potem. Ponieważ dość dobrze trzymało mi się tempo udało mi się dogonić kolegów gdy ci wracali z końca puszczy. W drodze powrotnej bardzo szybko skończyło mi się picie, jeden batonik musli tez niewiele zdziałał. Trzeba było się zatrzymać na uzupełnienie zapasów. Tylko jak to zrobić gdy w pośpiechu zabrałem od siebie z domu tylko 5 zł?! W drodze powrotnej ciężko mi było trzymać tempo. Szaleńcza próba dogonienia kolegów spowodowała że zużyłem całe zapasy glikogenu w mięśniach i z powrotem były ciężkie jak z ołowiu. Na szczęście kryzys dopadł mnie dopiero przed samym Krakowem gdzie tempo trochę spadło. To był mój pierwszy wyjazd szosowy w tym roku w takim tempie. Pogoda i towarzystwo dopisało. Szkoda że forma leży i kwiczy a ja nie mam czasu na treningi :-(
Dla odmiany ruszyliśmy z moją przełajką w teren. O 19 umówiłem się z kolegą na błotną jazdę. Nieźle się uśmiałem z jego reakcji gdy zobaczył mnie na przełajówce. On na karbonowym fullu a ja na czymś takim. Jak się później okazało mimo tej dużej różnicy na zjazdach i podjazdach kolega zostawał z tyłu. Jednak wąskie oponki pozwalają lepiej jeździć w błocie i technicznie pokonywać przeszkody. Zaczynam dochodzić do wniosku że rower przełajowy to najbardziej ulubiony z moich rowerów :-)
Po tygodniowej przerwie spowodowanej stanem demotywacji, ponownie wsiadłem na rower. Sobotnim wieczorem w dość niesprzyjających warunkach razem z kolegą zrobiliśmy standardową trasę Kraków -> Tyniec -> Bielany -> Rząska -> Kraków
Zanim wyruszyłem z domu musiałem zmierzyć się z upierdliwymi dętkami które to w zimówce pękają jak oszalałe, co wskazuje że najwyższy czas na wymianę dętek i opon. Przydałyby się też nowe koła bo tamte są wybitnie nieprzyjazne w przypadku zdejmowania opony...
Korzystając z wolnej soboty wyskoczyłem nabić trochę kilometrów. Ledwo podjechałem pod lasek wolski a w tylnej dętce nie miałem prawie powietrza. Pomyślałem że jak zwykle pech to pech i nieco podłamany zabrałem się za zmianę dętki. Zacząłem szukać przyczyny ciągle pękających dętek w tylnym kole. Podczas przedostatniej jazdy macałem oponę i nie udało mi się nic znaleźć. Na szczęście tym razem było jasno i udało mi się dopatrzeć kawałka szkła który dyskretnie wystawał ponad powierzchnię opony. Załatawszy dętkę ruszyłem przed siebie w spokojnym tempie.
Poniedziałkowa jazda z Rowerowaniem.pl jest już tradycją. Jak tylko mam czas zbieramy się niewielką grupką i jeździmy po nocy. Tym razem zebrała się niewielka grupa i nie pojeździliśmy za długo. Z każdym postojem robiło się coraz bardziej zimno. Po nieco ponad godzinie jazdy wróciłem zmarznięty do domu.
Nocna jazda po lasku wolskim stała się już tradycją. Ostatnio ciągle jeżdżę z tym samym kolegą. Reszta znajomych kręci na trenażerach w domu co, przyznam szczerze, jest dla mnie ogromną męczarnią. Nie inaczej niż zeszłym razem ruszyliśmy po zmroku do Lasku Wolskiego. Trochę pokręciliśmy gdy nagle zaczął sypać śnieg. Opad był na tyle silny że ledwo co było widać. Mimo tego że było o wiele cieplej niż poprzednim razem to ciuchy zaczęły mi przemakać. Za namową kolegi podjechaliśmy pod obserwatorium asfaltową drogą by następnie skręcić z powrotem do lasku i zaliczyć jeszcze kopiec Piłsudskiego. Gdy zbliżaliśmy się do ostatniego celu naszej wyprawy kolega nagle zawrócił i zaczął uciekać krzycząc że widział stado dzików. No cóż, chociaż ja ich nie widziałem w strachu zawróciliśmy i pojechaliśmy inną drogą. Przypuszczam że nikt nie chciałby się nadziać na stado dzików podczas samotnej jazdy po lesie...
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).