Galicja Road Maraton
Sobota, 8 czerwca 2013
· Komentarze(2)
Kategoria Wyścigi Szosowe
Ostatnimi czasy pogoda daję nam ostro w dupę. Raz pada, raz świeci słońce. W sumie to prognozy pogody już od jakiegoś czasu wyglądają bardzo podobnie.
W każdym razie przez pracę i pogodę nie było kiedy trenować i praktycznie cały tydzień przed wyścigiem nie trenowałem nic. Z tej właśnie racji nie oczekiwalem po tym starcie rewelacji. Tak czy inaczej myślałem że będzie nieco lepiej.
Piątkowa pogoda dawała nadzieję że w sobotę nie będzie padało. Żeby nie zapeszać olałem rytualne czyszczenie i smarowanie roweru przed starem. Nie jestem przesądny, ale udało się. W sobotę rano na starcie świeciło piękne słońce było ciepło i szanse na deszcz pojawiały się (wg ICM'a) dopiero koło 17. A więc plan był jeden - przyjechać na metę przed 17.
Startujemy w grupkach po kilanaście osób wg. kategorii wiekowych. Trasa częściowo mi znana ponieważ znam okolice z wyjazdów z pogootwia oraz z treningów. Niestety ta najcięższa część trasy była mi zupełnie obca.
Punktualnie o 10:30 start. Z początku tempo lekkie, ale zaraz po opuszczeniu Nowego Wiśnicza poszła petarda. Co chwilę ktoś stara się uciekać. Moje słabo rozgrzane mięśnie nie wyrabiały na podjazdach. Szybko zaczęły się zakwaszać powodując że nogi były jak z betonu. Podjazd pod Muchówkę daje mi dosadnie odczuć że o jakimkolwiek dobrym wystąpieniu w dniu dzisiejszym nie ma mowy. Na szczęście to co udalo mi się stracić na podjazach udawało się nadrobić na zjazdach i płaskim. Jednak do czasu.
Na pamiętnym podjeździe na betonowych płytach odpadam od całej grupy. Na szczęście później jest zjazd i mogę trochę dogonić grupę, która na kolejnym podjeździe znów mi odjeżdża. Do pierwszego bufetu jadę już sam, będąc mijany przez kolejnych zawodników.
Zaczynają się drobne problemy z prawą manetką, która lekko poluzowana zaczyna latać coraz mocnej. Ignoruję ją praktycznie z lenistwa. Niestety za bufetem luzuje się na tyle że muszę się zatrzymać. Gdy udało mi się już ją ufiksować mija mnie grupka z Beatą Kalembą. Licząc że może uda mi się jeszcze coś wykrzesić z moich nóg, zabieram się w pogoń.
Wypalając resztki sił z nóg odpiściłem sobie na następnym podjeździe. Jeszcze na domiar złego spada mi łańcuch. Znów muszę się zatrzymać. Staram się ratować przyjmując kolejne dawki żelu ISO Star - rany co za szajs...w ogóle to to nie działa. Wracam do Maximów!
Podjazd do drugiego bufetu pokonuję miejscami z buta. Nogi nie bolały, po prostu nie miały sił przepchnąć dalej. Na szczęście męczarnia nie trwa długo i na drugim bufecie podczepiam się do koleżanki z grupy - Ewy Tynki.
Licząc że chociaż moja mierna forma pomoże jej w uzyskaniu lepszego wyniku staram się cisnąć na zmianie. Niestety i to powoduje że częściowo zregenerowane siły szybko wyczerpują się. Z Iwkową zostaję sam i już w tej formie dojeżdżam do mety...
Na finiszu nie czuję żadnego zmęczenia. Dziwne uczucie po prostu czułem się tak jakbym z mięśni uszła cała energia ale nic nie bolało. Ciężko było mi ustać na nogach. Muszę przyznać że przejechanie tych 110 km minęło mi niezwykle szybko. Nie wiem czy to wina pięknej pogody i wydoków, które odciągały uwagę od mijających kilometrów czy też bardzo różnorodna trasa, która nie pozwalała się nudzić.
Na sam koniec została wisienka na torcie czyli wspaniała atmosfera po maratonie - rozmowy ze znajomymi, wymiana doświadczeń i odczuć...mógłbym tak cały czas. Szkoda że jutro znów dyżur :-(
Wyniki: 84 open, 13 w kat A. Czas 4h 18s.
W każdym razie przez pracę i pogodę nie było kiedy trenować i praktycznie cały tydzień przed wyścigiem nie trenowałem nic. Z tej właśnie racji nie oczekiwalem po tym starcie rewelacji. Tak czy inaczej myślałem że będzie nieco lepiej.
Piątkowa pogoda dawała nadzieję że w sobotę nie będzie padało. Żeby nie zapeszać olałem rytualne czyszczenie i smarowanie roweru przed starem. Nie jestem przesądny, ale udało się. W sobotę rano na starcie świeciło piękne słońce było ciepło i szanse na deszcz pojawiały się (wg ICM'a) dopiero koło 17. A więc plan był jeden - przyjechać na metę przed 17.
Startujemy w grupkach po kilanaście osób wg. kategorii wiekowych. Trasa częściowo mi znana ponieważ znam okolice z wyjazdów z pogootwia oraz z treningów. Niestety ta najcięższa część trasy była mi zupełnie obca.
Punktualnie o 10:30 start. Z początku tempo lekkie, ale zaraz po opuszczeniu Nowego Wiśnicza poszła petarda. Co chwilę ktoś stara się uciekać. Moje słabo rozgrzane mięśnie nie wyrabiały na podjazdach. Szybko zaczęły się zakwaszać powodując że nogi były jak z betonu. Podjazd pod Muchówkę daje mi dosadnie odczuć że o jakimkolwiek dobrym wystąpieniu w dniu dzisiejszym nie ma mowy. Na szczęście to co udalo mi się stracić na podjazach udawało się nadrobić na zjazdach i płaskim. Jednak do czasu.
Na pamiętnym podjeździe na betonowych płytach odpadam od całej grupy. Na szczęście później jest zjazd i mogę trochę dogonić grupę, która na kolejnym podjeździe znów mi odjeżdża. Do pierwszego bufetu jadę już sam, będąc mijany przez kolejnych zawodników.
Zaczynają się drobne problemy z prawą manetką, która lekko poluzowana zaczyna latać coraz mocnej. Ignoruję ją praktycznie z lenistwa. Niestety za bufetem luzuje się na tyle że muszę się zatrzymać. Gdy udało mi się już ją ufiksować mija mnie grupka z Beatą Kalembą. Licząc że może uda mi się jeszcze coś wykrzesić z moich nóg, zabieram się w pogoń.
Wypalając resztki sił z nóg odpiściłem sobie na następnym podjeździe. Jeszcze na domiar złego spada mi łańcuch. Znów muszę się zatrzymać. Staram się ratować przyjmując kolejne dawki żelu ISO Star - rany co za szajs...w ogóle to to nie działa. Wracam do Maximów!
Podjazd do drugiego bufetu pokonuję miejscami z buta. Nogi nie bolały, po prostu nie miały sił przepchnąć dalej. Na szczęście męczarnia nie trwa długo i na drugim bufecie podczepiam się do koleżanki z grupy - Ewy Tynki.
Licząc że chociaż moja mierna forma pomoże jej w uzyskaniu lepszego wyniku staram się cisnąć na zmianie. Niestety i to powoduje że częściowo zregenerowane siły szybko wyczerpują się. Z Iwkową zostaję sam i już w tej formie dojeżdżam do mety...
Na finiszu nie czuję żadnego zmęczenia. Dziwne uczucie po prostu czułem się tak jakbym z mięśni uszła cała energia ale nic nie bolało. Ciężko było mi ustać na nogach. Muszę przyznać że przejechanie tych 110 km minęło mi niezwykle szybko. Nie wiem czy to wina pięknej pogody i wydoków, które odciągały uwagę od mijających kilometrów czy też bardzo różnorodna trasa, która nie pozwalała się nudzić.
Na sam koniec została wisienka na torcie czyli wspaniała atmosfera po maratonie - rozmowy ze znajomymi, wymiana doświadczeń i odczuć...mógłbym tak cały czas. Szkoda że jutro znów dyżur :-(
Wyniki: 84 open, 13 w kat A. Czas 4h 18s.