X Mistrzostwa Lekarzy w Kolarstwie Szosowym.
Na dojazd przeznaczyłem 3 i pół godziny, dlatego na spokojnie wyjechałem z domu o 7. Zdawało się że czasu mam pełno a ostatecznie dojechałem w pośpiechu 40 minut przed startem. Do biura zawodów kolejka - ludzi było znacznie więcej niż przed rokiem. Nerwowe czekanie na zapis. Nareszcie dostałem czip i numer startowy. Biegnę szybko do samochodu żeby przygotować rower i przebrać się. Okazuje się że przez pomyłkę założyłem do tylnego koła dziurawą dętkę i muszę ją wymienić na dobrą. Przed startem spotykam jeszcze kilku znajomych. M. in. Konrada Korzeniowskiego, który przyjechał na ML jako przedstawiciel Wertykala.
W tym roku, z racji Euro nie było obstawy policji a jej funkcję przejęli strażacy, którzy spisali się równie dobrze jak policjanci. Start trochę się opóźnił, ale na większości nie robiło to większego wrażenia. Ja natomiast stałem zestresowany i nawet nie miałem ochoty na śmianie się czy wygłupy. Zerkałem kątem oka z kim przyjdzie mi walczyć. Większość osób na wypasionych karbonowych szosówkach z karbonowymi wysokoprofilowymi kołami, a ja na rowerze ważącym prawie tonę. Nawet myśl że "to nie sprzęt jeździ a kolarz" nie dodawała mi sił. Ktoś dopytywał jakie tempo i trasa. No cóż...rok temu pierwsze okrążenie było spokojne (przynajmniej wg. mnie) dopiero drugie i trzecie było prawdziwym ściganiem. Trasa prawie identyczna jak rok temu, niedługie podjazdy, trochę dłuższych zjazdów i trochę płaskiego.
Nareszcie wystartowaliśmy. Przed nami samochód - pilot. Na samym przodzie jedzie wóz strażacki, który rozgania auta jadące z przeciwka. Grupa się tasuje, ludzi jest dwa razy więcej (jak nie trzy) niż rok temu a tym samym niebezpieczniej. Mnie natomiast najbardziej interesują ci kolarze z czerwonymi numerkami na plecach - moja kategoria. Staram się zliczyć z iloma przeciwnikami przyjdzie mi się zmierzyć. Siadam na koło Konrada Korzeniowskiego. Znając jego formę i możliwości czułem że będzie nadawał mocne tempo, a mnie nie zostało nic innego jak dać z siebie wszystko i walczyć do upadłego.
Przejechaliśmy może z 10 kilometrów jak poszła pierwsza ucieczka. Jeden kolarz (na szczęście przedstawiciel firmy farmaceutycznej, a więc poza naszą konkurencją) odskoczył od peletonu i ciągle powiększał przewagę. Nikt nie starał się go gonić. Nie wiem czy dlatego że wiedzieli że nie mają z nim szans, czy też każdy podobnie jak ja myślał że prędzej czy później opadnie z sił. W każdym razie peleton jechał swoim tempem. Dojeżdżamy do pierwszego podjazdu. Zaczęło się szarpanie, ktoś stara się uciekać ale zaraz ucieczka zostaje skasowana. Mnie natomiast jedzie się źle. Tętno od razu sięga maksimum, nie mogę złapać oddechu, czułem że będzie ze mną coraz gorzej.
Staram się nie wychodzić na zmianę, chowam się w peletonie żeby odpoczywać. Trochę zjazdu a następnie lekki podjazd. Tempo nie spada, wręcz przeciwnie cały czas przyspieszamy (jest zdecydowanie szybciej niż rok czy 3 lata temu). Wyjeżdżamy na drogę główną (nienawidzę tego fragmentu), gdzie jest trochę pod górę i odsłonięty teren. Słoneczko grzeje, wiatr wieje lekki z boku. Dotychczas w tym miejscu była mocna ucieczka. Tym razem wszyscy wolno, jakby każdy odpoczywał albo badał przeciwników. Dostaję zjebkę od starszego kolarza obok mnie za to że jadę nierówno i odbijam na boki. Mówiąc szczerze to robiłem to nieświadomie byle tylko trzymać się za czyimś kołem, a ciągłe skoki nie sprzyjały chowaniu się przed wiatrem. Od tego momentu muszę pilnować się podwójnie. Dojeżdżamy do najbardziej stromego podjazdu na całej trasie. Szykowałem się na ostre szarpnięcie, ale wszyscy równo nie za szybko wspinamy się na górę. Powoli mija pierwsze okrążenie, na szczęście poczułem się lepiej, nogi nabrały sił i mogłem trzymać tempo, które znów wzrosło jak tylko zjechaliśmy na drugie okrążenie.
Po minięciu punktu w którym znajdowała się meta wszyscy rzucili się do ataku. Znów zaczęło się szarpanie i duże tempo, mimo którego peleton za bardzo nie zmniejszył się. Osoby, które odpadały można było policzyć na palcach jednej dłoni. Znów przeszły mnie myśli że za niedługo odpadnę. Wspomagam się batonikiem staram się jeść i pić tyle póki nie dopadną mnie mdłości i nie będę w stanie nic przyjąć. Ponownie ucieczka, gość odjeżdża w samotności a nikt nie stara się go gonić. Co gorsza kolarz z mojej kategorii. Momentami w przypływie sił wychodzę na zmianę, staram się nadawać tempo. Podczas schodzenia ze zmiany ktoś kto jechał tuż za mną zalicza glebę. Nie wiem jak to się stało. Inni kolarze mówili że to nie moja wina, ja też nie czułem żadnego otarcia, jednak mimo to mam wyrzuty sumienia że za bardzo energicznie odbiłem w bok i nie poświęciłem za dużo czasu żeby ocenić kto za mną jedzie. Z kilometra na kilometr nogi stają się (co mnie zaskoczyło) coraz silniejsze. Nie czuję zmęczenia, serce się wyciszyło i już nie wali jak zwariowane. Zarzucam żel i przystępujemy do wspinania się na stromy podjazd, a następnie staram się trzymać z przodu stawki żeby nie przegapić jakiejś ucieczki, czy też nie uczestniczyć w jakiejś kraksie. W przeciągu jednego okrążenia niebo pokryły gęste ciemne chmury. Gdy wjeżdżamy na 3 okrążenie zaczyna padać.
Tuż na początku 3 rudny Konrad Korzeniowski dał mocną zmianę i odskoczyła spora grupa. Peleton rozbił się na 2 części. Deszcz padał coraz mocniej, przez co trudno było jechać po zmianach. Widząc że za specjalnie nikt nie pali się do pogoni za uciekającą grupą. Samemu nie miałem za wiele sił, gdyż trochę przeforsowałem się na drugim okrążeniu. Chwytam po drugi z żeli i chowam się gdzieś z tyłu żeby poczekać aż się wchłonie. Na nasze szczęście grupa z przodu przestała się oddalać. Ktoś rzucił hasło że gonimy. Kilka mocnych zmian, w tym jedna moja i kasujemy ucieczkę. Nawet nie było chwili na odpoczynek jak wielokrotny Mistrz Lekarzy starał się odskoczyć od grupy. Na szczęście czujność i zachowane siły pozwoliły mi prawie każdą jego akcję kasować. Peleton na chwilę zwalnia, wjeżdżamy na główną drogę, prędkość nie przekracza 30 km/h. W przypływie sił zaczynam samotną ucieczkę - w sumie tak dla jaj - bez żadnej przyczyny. Myślałem że ktoś za mną pojedzie, ale nic takiego się nie stało. Dopiero po kilku minutach uciekania zorganizowała się grupa która mnie dogoniła. Znów zaczyna się szarpanie inicjowane przez Mistrza, wszyscy mocno zmęczeni jadą nierówno w efekcie czego ktoś w środku peletonu wywraca się.
Do mety pozostało 5 kilometrów. Deszcz na chwilkę słabnie. Grupa w praktycznie niezmienionym składzie zbliżała się dd mety. Niewiele osób odpadło, a układ był bardzo niekorzystny. Jechało ze mną z 6-7 pretendentów to pudła w mojej kategorii a do tego lewa łydka zrobiła się sztywna i czułem zbliżający się skurcz. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Kilometr do mety, zeszłoroczny Mistrz Lekarzy zablokowany z obydwu stron. Znajduję lukę w peletonie i robię skok w bok, a wraz ze mną cała czołówka. Wszyscy zmierzamy pod górę, na szczycie której jest meta. Przed sobą widzę dwóch gości z czerwonymi numerkami. Pokracznie zaczynam szarpać pedałami byle tylko nie zostać z tyłu. W moim polu widzenia jest z 5 kolarzy w tym Konrad Korzeniowski. Koledze z mojej kategorii, który jechał obok przeskakuje łańcuch. Na jakieś 200 metrów przed metą łapie mnie silny skurcz w prawym udzie. Nie mogę już kręcić w pełni sił, staram się jeszcze dopychać lewą nogą. Ostatecznie rzucam wzrokiem za siebie a tam pustka...czołówka składająca się z góra 8-10 osób, najmocniejsza w tym dniu wpadła na metę praktycznie w tym samym czasie. Zaraz po nich ja a za mną reszta grupy.
W myślach przeklinam i pięścią uderzam w felerne udo...tak niewiele brakowało do uzyskania lepszego wyniku. A może gdyby nie udo to i tak nie uzyskałbym lepszej lokaty?? Zatrzymuję się, wyłączam licznik. Zaczynam analizę w myślach. Czas około 2h 38. Średnia około 39 km, cały wyścig przejechany z blatu. To nie mogło się udać... Staram się przywołać obraz z finiszu. W najgorszej opcji jestem 4 w swojej kategorii, w najlepszej trzeci.
Deszcz znów przybrał na sile. Razem z koleżanką ze studiów - Olą Boroń udajemy się na miejsce startu żeby zapakować rowery i udać się na ogłoszenie wyników. Przy rozmontowaniu roweru okazuje się że w tylnej oponie uszło trochę powietrza :-( czyżbym znów przebił dętkę??
Oczekiwanie na ogłoszenie wyników było nerwowe i nieprzyjemne. Prawie 4 godziny czasu żeby dowiedzieć się czy jestem 4 czy 3. Ostatecznie udaje się! Jestem 3 w swojej kategorii. Klasyfikacji open jeszcze nie widziałem.
Stanąć na podium tej imprezy było moim małym marzeniem. Nie ważne czy 3,2 czy 1 miejsce dla mnie tego dnia największym zwycięstwem było to że przejechałem 100 kilometrów bez kryzysu, na najwyższych obrotach...