Road Maraton - Puchar Równicy
Do Ustronia (skąd startował wyścig) pojechałem w dniu imprezy. Dwie godziny drogi i jestem na miejscu. W tym całym porannym pośpiechu zapomniałem sprawdzić w którym dokładnie miejscu jest biuro zawodów. Trochę pobłądziłem, ale na szczęście szybko odnalazłem kolegów z grupy. Obstawa była dość liczna, bo poza naszą stałym składem Road Maratonowym była jeszcze ekipa bufetowa, która miała pełnić funkcję supportu. Brakowało nam jeszcze samochodu technicznego do pełnego profesjonalizmu. Ja natomiast przyjechałem z jednym założeniem - pomóc koleżance Dorocie dojechać do mety z jak najlepszym czasem.
Obawy przed startem stwarzała pogoda, której prognozy były bardzo niesprzyjające. Przed południem miało nastąpić gwałtowne załamanie z intensywnymi opadami deszczu. Tuż przed startem dostałem telefon od taty żebym uważał na siebie gdyż może nawet spaść śnieg.
Istotne w tym wszystkim jest to że stojąc na starcie, było duszno i parno. W krótkich ciuchach stałem i się gotowałem. Równo o 10:00 nastąpił start. Do przejechania 140 kilometrów. Wyjeżdżamy z rynku i kierujemy się na Równicę. W grupie jedzie się raźnie i bez wysiłku. Obstawa policji, zamknięta cała ulica - rewelacja. Chwilę jadę z kolegą z grupy - Niemrawym, a następnie przebijam się do przodu w poszukiwaniu Doroty. Zaczyna się wspinaczka na Równicę. W oddali widzę grupowe koszulki ale staram się nie przekraczać tętna 170 żeby później nie umierać na trasie. Im wyżej wjeżdżamy tym robi się chłodniej. Przy samym szczycie widać przelewające się przez szczyty chmury. W pewnym momencie wpadamy w mgłę.
Na szczycie jest punkt pomiarowy, nawrotka i szybki zjazd w dół. Dopiero na zjeździe zauważam że Dorota została za mną, a ja jak głupi starałem się dojechać do czołówki myśląc że koleżanka jest z przodu. W związku z powyższym na zjeździe się nie spieszyłem, starałem się zwolnić i chwilę poczekać. Tuż przy końcu zjazdu dogania mnie Dorota a wraz z nią Piotrek Kurczyk (kolega z Gliwic i organizator maratonu 550 km/24h na który w tym roku się wybieram. Zabieram się do pracy.
Jedziemy już około godziny. Zaczyna powoli kropić, czas coś zjeść. Podczas wyciągania jedzenia gubię jeden batonik. Wbijamy się w jakieś polne drogi. Strzałki oznaczające trasę zaczynają się dublować ze starymi, przez co podczas jednego z krętych fragmentów gubimy trasę, a wraz z nami kilku innych kolarzy - trzeba się wracać na co tracimy cenny czas.
Zaczyna padać coraz mocniej. Droga robi się niebezpiecznie śliska. Na jednym z podjazdów podczas redukcji biegu spada mi łańcuch i marnuję czas na umieszczenie łańcucha we właściwym miejscu. Grupka odjeżdża a ja muszę później marnować siły żeby dogonić Dorotę, która i tak zwolniła żeby na mnie poczekać. Dalej jedziemy we dwójkę w towarzystwie innego kolarza, który chyba niespecjalnie miał siły ponieważ prawie cały czas jadę na zmianie. Jechaniu na kole zdecydowanie nie sprzyjały drogi po których jechaliśmy - wąskie, z dużą ilością dziur i nierówności. Do tego jeszcze żwir, którym posypano świeże łaty asfaltu. Na jednym z takich płaskich fragmentów o mały włos nie doszłoby do kolizji, kiedy to będący na zmianie kolarz, w ostatniej chwili zauważył skręt i zaczął ostro hamować. W tym momencie dla nas mógł to być koniec wyścigu.
Trasa w większości jest płaska z licznymi hopkami albo lekkimi podjazdami. W sumie to taki profil odpowiada mi najbardziej. Gdyby jeszcze nie padało... Jechaliśmy w krótkich ciuchach a temperatura dochodziła do 8 stopni - wolna jazda nie opłacała się, trzeba było grzać mięśnie jak się tylko da. Na szczęście dogoniła nas większa grupa i mogłem na chwilkę zejść ze zmiany.
Dojeżdżamy do punktu żywieniowego. W oddali widać naszą ekipę bufetową. Jakież to szczęście że przed startem dałem chłopakom bluzę i rękawki. Biorę banana, a w tym czasie Dawid pomaga mi się ubrać. Rewelacja. Życzę każdemu takiej pomocy. Dorota nie zatrzymała się ani na chwilę. Doganiam koleżankę, zdaję jej zapas bananów i wracam do pracy.
Nogi zmarznięte powoli zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Trzeba wspomagać się żelkiem. Kolejny podjazd i znów pech - łańcuch po raz kolejny spada między ramę a korbę. Ponownie muszę się zatrzymać a następnie gonić grupę. Masakra. W okolicy 70 kilometra dojeżdżamy do miejsca gdzie normalnie miał być zjazd na rundy. No i tutaj dobra wiadomość. Zostajemy skierowani do mety - wyścig został skrócony ze względu na złe warunki pogodowe. Czułem się tak jakbym wygrał wojnę światową. Wszyscy w naszej grupce dawali wyrazy radości.
Od tego momentu odliczam kilometry do mety, które mijają szybko. Mimo deszczu tempo nie spadało. Jechaliśmy w okolicy 35-40 km/h. Jakieś 20 kilometrów przed metą na horyzoncie pojawia się czerwona koszulka z płonącym B na plecach. Po stylu jazdy domyślam się że to Staszek Radzik. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do kolegi. Jak się okazało, zatrzymał się żeby udzielić pomocy innemu kolarzowi, który przebił dętkę, a nie miał ze sobą nawet pompki!
Do mety pozostało niewiele ale czeka na nas jeszcze jeden morderczy podjazd. Tutaj każdy swoim tempem, jedni schodzą z rowerów i pokonują wzniesienie z buta. Ja szczęśliwie powoli jakoś wczołguję się na szczyt i zaczynam pogoń za Staszkiem i Dorotą, którzy zdążyli odjechać. Żeby nie było łatwo, po ciężkim wzniesieniu był niebezpieczny zjazd - stromy i wąski. Na nim spotykam Mirka Sólnicę (ode mnie z grupy) oraz widzę kątem oka leżących kolarzy, w tym jednego przykrytego folią termiczną. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Tak czy inaczej resztką siły dołączam do grupy przede mną, w której kolarze widocznie też mieli już dość bo jakoś bardzo nie dociskali na pedały.
Ostatni płaski fragment i ponownie wdrapujemy się na Równicę. Jadąc siłą woli patrzę jak w oddali Dorota wspina się z gracją zupełnie jakby dopiero zaczęła wyścig. Czuję się spełniony i usatysfakcjonowany, mimo iż mam przekonanie że beze mnie koleżanka i tak dałaby sobie radę.
Na Równicę dojeżdżam przemarznięty i zmęczony, ale to nie koniec zabawy. Czeka mnie jeszcze zjazd z góry, a przy temperaturze 8 stopni, padającym deszczu i przemokniętych ciuchach wiąże się z prawdziwym cierpieniem. Ostatecznie doszedłem do wniosku że jest mi na tyle zimno, że nie ma sensu przedłużać męczarni. Dlatego też puściłem hamulce i starałem się znaleźć na dole jak najszybciej.
Przy samochodzie czekała już ekipa bufetowa. I znów mogłem liczyć na pomoc kolegów w rozmontowaniu sprzętu i spakowaniu się. Ubrawszy ciepła i suche ciuchy udałem się na miejsce startu. Niestety okazało się że znajomy z Road Maraton teamu miał wypadek na tamtym stromym zjeździe i wylądował w szpitalu. Ofiar było więcej, ale to chyba on odniósł największe obrażenia.
Z racji fatalnych warunków wiele osób nie ukończyło wyścigu. W sumie nie ma co się dziwić - był to poważny test nie tylko dla sprzętu ale także dla psychiki i organizmu. Oby takich wyścigów w tak niesprzyjających warunkach było jak najmniej.
WYNIK:
111 open czas 03:51:09
33/46 w kat. A