Dzisiaj zrobiłem dość krótki trening na szosie. W założeniu była jazda w tlenie, ale od momentu kiedy wyjechałem z domu tętno utrzymywało się w granicach 150 ud/min. Przez pierwsze pół godziny jechałem dość wolno, nie mogłem się wbić na większe obroty bo od razu łapała mnie zadyszka. Prawdopodobnie efekt braku jazdy przez prawie miesiąc. Pod koniec chcąc przejechać przez Rząskę pogubiłem się i musiałem wjechać na Olkuską. Tam przeciskając się z dużą szybkością dobiłem do autobusu dzięki któremu mogłem dość szybko powrócić do domu kończąc ten nieefektywny wyjazd.
Ten wyjazd był planowany już od jakiegoś czasu. Nareszcie gdy udało mi się uporać ze wszystkimi egzaminami, mogłem zrealizować plan. Razem z 4 kolegami z Rowerowania.pl postanowiliśmy wjechać na Skrzyczne w nocy.
Z Krakowa wyruszyliśmy około 20. Po około półtorej godziny dojechaliśmy na miejsce gdzie rozpoczęliśmy wspinaczkę. Na całe szczęście w dniu wyjazdu otrzymałem zamówioną czołówkę (Sigma Siled Xtreme) gdyż bez niej jazda byłaby tragiczna.
Temperatura nie była zbyt niska, ubrani ciepło ruszyliśmy przed siebie. Ulice o tej godzinie były już puste a ostatni ludzie którzy wracali do domów patrzyli się na nas jak na idiotów. W sumie nic dziwnego gdyż o godzinie 23 zaczęliśmy wspinaczkę po terenowych szlakach.
Pogoda była wręcz wymarzona, nie padał deszcz, było w miarę ciepło i momentami na niebie przyświecał nam księżyc w pełni. Wyjazd był po prostu fenomenalny. Momentami cały urok psuły kałuże pełne błota, których za cholerę nie dało się ominąć. Ale w sumie jakoś to nam nie przeszkadzało. O godzinie 2:00 byliśmy jeszcze jakieś półtorej godziny od celu. Postanowiliśmy wtedy odpuścić sobie dalszą jazdę na Skrzyczne. Każdemu powoli dawało w kość zmęczenie - w końcu każdy z nas jechał po całym dniu pracy. Odbiliśmy w przeciwną stronę i ruszyliśmy szybkimi zjazdami w dół. Dla mnie odwrót był bardzo mądrym posunięciem. Od tego całego błota prawie już nie miałem klocków. Na cięższych zjazdach musiał sprowadzać gdyż siła hamowania była prawie równa zero.
W połowie powrotnej drogi na nieszczęście dość znacznie spadł mi poziom cukru we krwi. Zaczęły się drobne problemy, ale szczęśliwie dość szybko przeszło. Gdy dojechaliśmy do miejsca startu każdy był maksymalnie wypruty. Niby 55 kilometrów w terenie to nic wielkiego, ale każdy z nas zakończył już sezon startowy kilka tygodni temu i niewielu z nas miało jeszcze formę z lata.
Na pewno Skrzyczne jeszcze zaliczymy w nocy, niestety plan ten będzie trzeba przesunąć na cieplejszy okres i na weekend. Jazda po całym dniu pracy jest nie tylko niebezpieczna, ale też bardzo męcząca.
Kolega zorganizował bardzo ciekawą wycieczkę po okolicach Nowej Huty i jak to zapowiedział na początku zobaczyłem (i nie tylko ja) że ta dzielnica nie jest tylko miejscem pełnym dresiarzy, ale także miejscem gdzie można zobaczyć wiele ciekawych rzeczy.
Ten weekend był dla mnie dość...ciekawy. Początkowo miałem jechać na XC do doliny Będkowskiej, ale jak sobie powiedziałem że w tym miesiącu się nie ścigam tak staram się dotrzymać danego słowa. No cóż niestety trzeba się ostro uczyć do egzaminu.
W niedzielę natomiast był plan pojechać na Rzeźnię, czyli wycieczkę organizowaną przez kolegę ściganta. Wyszło zupełnie inaczej. Przypadkiem na Bikestats wypatrzyłem informację o Nocnej Masie Krytycznej. Jako, że idea Mas Krytycznych bardzo mi nie podchodzi chciałem zobaczyć jak wygląda taka impreza w nocy - bez ruchu i nerwowych kierowców.
Ponieważ założyłem że tempo będzie lajtowe i pewnie co chwilę będziemy stawać (w czym niewiele się pomyliłem), zorganizowałem trochę wcześniej spotkanie z dwoma kolegami żeby pośmigać po lasku wolskim.
Tak więc o 22:00 ruszyliśmy w teren. Kiedy już się mniej więcej wyżyliśmy w terenie można było uderzyć na Masę. W sumie to byłem mile zaskoczony. Przyjechało dużo osób - mogłem z bliska poznać rowerzystów których na co dzień mijam jadąc rowerem lub samochodem.
Z początku gdy ruszyliśmy z Rynku czułem jak w nogach gotuje mi się krew. Trochę przyspieszyłem, a jak już w ogóle zobaczyłem że kolega na niebieskim ostrym ma na tyle siły żeby mocniej pocisnąć to obudziła się we mnie chęć ścigania. I tak się ścigaliśmy do Zoo.
Gdy wszyscy pokonali podjazd, ruszyliśmy spokojnie do Kopca Piłsudskiego. Oczywiście koniecznie trzeba było na niego wjechać - taka okazja nie zdarza się na codzień. Gdy skończyłem się zachwycać widokami z kopca, pożegnałem się ze wszystkimi i razem z kolegą wróciłem do domu. Chciało mi się już spać i było zimno..a ja w koszulce, rękawkach i krótkich spodenkach nieźle zmarzłem.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).