MTB Maraton - Złoty Stok 2010
Sobota, 15 maja 2010
· Komentarze(5)
Kategoria Wyścigi MTB
Na maraton w Złotym Stoku czekałem z niecierpliwością. Rok temu po raz pierwszy startowałem na nowym rowerze a wynik osiągnięty na tym maratonie był powyżej moich oczekiwań. Z tej właśnie racji miałem sentyment do tej miejscowości.
Kilka dni przed maratonem śledziłem prognozy pogody, które były bardzo niepokojące. Kolega z grupy Godul, namówił mnie żeby zmienić dystans z Giga na Mega, co było w dużej mierze uargumentowane chęcią walki o punkty w klasyfikacji "Team Mega". Tak też zrobiłem co było bardzo dobrym wyborem.
Z Krakowa wyruszyliśmy we trójkę z kolegami w dniu wyścigu. Mimo zapowiedzi tego dnia nie padało, co trochę nas cieszyło, ale i tak byliśmy gotowi na błotniste ściganie. Specjalnie na tę okazję kupiłem nowe oponki Schwalbe Nobby Nic (kolejne dobre posunięcie na ten dzień).
Przed startem było zimno, każdy zastanawiał się co ubrać na siebie. Ostatecznie po wyregulowaniu sprzętu i krótkiej rozgrzewce zrzuciłem z siebie bluzę, kurtkę i ubrałem się trochę przewiewniej. Mimo że maraton w Dolsku poszedł mi bardzo marnie to udało mi się załapać na trzeci sektor - dzięki temu nie musiałem marnować sił na przeciskanie się przez słabszych zawodników (kurde pewnie o mnie tak myślą Ci co sektora nie mieli a ich forma jest dużo lepsza niż moja...). W sektorze stanąłem z kolegą Borysem, obok Asi Jabłczyńskiej z którą zamieniliśmy jeszcze kilka słów.
Równo o 11 nastąpił start. Dzięki temu że dystans Mini startował pół godziny później, to na starcie nie było za wielu ludzi. Można było spokojnie jechać. Na początku nie naciskałem za mocno na pedały, czekałem aż organizm zaadoptuje się do wysiłku, z tej racji starałem się nie przekraczać 85% HRMax.
Na pierwszym podjeździe zrobił się mały korek, było duszno i zaczynałem doceniać przewiewny ubiór. Powoli dojechałem do Borysa, minąłem obie koleżanki Kaśki - Rams i Galewicz i powoli zbliżałem się do Godula. Razem z nim pokonywałem pierwsze 20 kilometrów, raz ja wyprzedzałem jego na zjazdach a on odjeżdżał mi na podjazdach. W sumie ten odcinek szedł mi najlepiej.
Za pierwszym bufetem musiałem zacząć ratować energię bo powoli czułem że coś dziwnego dzieje się z mięśniami. Kolega zaczął powoli mi odjeżdżać a ja słabłem. Z bufetu zabrałem trochę bananów, wypiłem High Energy Drinka i starałem się utrzymywać tempo. Niestety długi podjazd dawał mi trochę w kość i powoli ludzie zaczęli mnie wyprzedzać - w tym Kasia Galewicz.
Szczęśliwie podjazd się skończył i mogłem trochę nadrobić zaległości na płaskim i zjazdach. Drobny problem stanowiły opony, które doskonale trzymały w zakrętach, ale jadąc po płaskim czy na zjazdach tylna opona momentalnie hamowała mi rower. Do tego zapomniałem z domu zabrać żele i batony. Efekt był bardzo szybki. Po drugim bufecie, na podjeździe pod Borówkową Górę skończyła mi się energia. Dopadł mnie kryzys i skurcze. Oglądając się za siebie co jakiś czas patrzyłem na ludzi którzy mnie wyprzedzają. Tuż przed samym szczytem udaje mi się wziąć drugi oddech.
Wtedy dogania mnie Kasia Rams i Lesław z Rowerowania. Zjeżdżając z Borówkowej Góry staram się gonić Kasię, ale Lesław który narzeka na amortyzator jedzie wyraźnie wolniej, a trudny teren uniemożliwia mi wyprzedzenie. Dopiero na trzecim bufecie doganiam koleżankę z Subaru AZS, ale silny skurcz mięśnia czworogłowego uda zwala mnie z roweru. Marnuję około 2-4 minut na rozmasowanie uda i wymianę zdań z gościem który twierdzi że magnez nie ma nic wspólnego ze skurczami (bez komentarza).
Ostatni długi podjazd pcham rower w obawie przed kolejnym skurczem. Wtedy dojeżdża do mnie Maciu z Rowerowania, który podobnie jak Lesław jechał dystans Giga. Chwilę podgadaliśmy a gdy trasa wypłaszczyła się podjąłem walkę o odzyskanie kilku lokat. Niestety organizator po raz kolejny zrobił nam niemiłego psikusa bo mimo zapowiadanych 41 kilometrów mety nie było widać. Zamiast tego zafundowano nam kilka durnowatych podjazdów i zjazdów na przełaj - przez las. Żeby było śmieszniej w niemałym odstępie od siebie pojawiła się tabliczka "5 kilometrów do mety". Mimo to w ostrym tempie na pełnym gazie jechałem do mety żeby jeszcze kogoś dogonić.
Niestety nikogo nie było ani za mną ani przede mną. Wpadłem na metę jak nowo narodzony, jedynie z bólem mięśni kręgosłupa, które jeszcze nie przyzwyczaiły się do jazdy w ciężkich górskich warunkach. Na mecie czekali już Buli i Dawid, którzy zgrzytali zębami z zimna.
Ogólnie to jestem średnio zadowolony ze swojego startu. Wybitnie widać że brakuje mi kilometrów i wytrzymałości. Nie wyobrażam sobie swojego startu na dystansie giga - pewnie umarłbym z niedożywienia. Z pozytywnych rzeczy na pewno wymieniłbym to że zimowe jazdy na przełajówce wiele mi dały, gdyż przestałem się bać zjazdów i coraz szybciej je pokonuję z coraz większą przyjemnością bez obawy że coś mi się może stać - no i wreszcie nauczyłem się balansować ciałem, i przeskakiwać przeszkody. Druga rzecz to obyło się bez gleby i start w sprzęcie, który tym razem udało mi się idealnie przygotować.
No nic...zobaczymy jak mi pójdzie następnym razem w Międzygórzu. Do tego czasu kilka startów szosowych i Mistrzostwa Polski Lekarzy w Kolarstwie szosowym. Mam nadzieję że do tego czasu uda mi się porządnie podciągnąć formę...
Kilka dni przed maratonem śledziłem prognozy pogody, które były bardzo niepokojące. Kolega z grupy Godul, namówił mnie żeby zmienić dystans z Giga na Mega, co było w dużej mierze uargumentowane chęcią walki o punkty w klasyfikacji "Team Mega". Tak też zrobiłem co było bardzo dobrym wyborem.
Z Krakowa wyruszyliśmy we trójkę z kolegami w dniu wyścigu. Mimo zapowiedzi tego dnia nie padało, co trochę nas cieszyło, ale i tak byliśmy gotowi na błotniste ściganie. Specjalnie na tę okazję kupiłem nowe oponki Schwalbe Nobby Nic (kolejne dobre posunięcie na ten dzień).
Przed startem było zimno, każdy zastanawiał się co ubrać na siebie. Ostatecznie po wyregulowaniu sprzętu i krótkiej rozgrzewce zrzuciłem z siebie bluzę, kurtkę i ubrałem się trochę przewiewniej. Mimo że maraton w Dolsku poszedł mi bardzo marnie to udało mi się załapać na trzeci sektor - dzięki temu nie musiałem marnować sił na przeciskanie się przez słabszych zawodników (kurde pewnie o mnie tak myślą Ci co sektora nie mieli a ich forma jest dużo lepsza niż moja...). W sektorze stanąłem z kolegą Borysem, obok Asi Jabłczyńskiej z którą zamieniliśmy jeszcze kilka słów.
Równo o 11 nastąpił start. Dzięki temu że dystans Mini startował pół godziny później, to na starcie nie było za wielu ludzi. Można było spokojnie jechać. Na początku nie naciskałem za mocno na pedały, czekałem aż organizm zaadoptuje się do wysiłku, z tej racji starałem się nie przekraczać 85% HRMax.
Na pierwszym podjeździe zrobił się mały korek, było duszno i zaczynałem doceniać przewiewny ubiór. Powoli dojechałem do Borysa, minąłem obie koleżanki Kaśki - Rams i Galewicz i powoli zbliżałem się do Godula. Razem z nim pokonywałem pierwsze 20 kilometrów, raz ja wyprzedzałem jego na zjazdach a on odjeżdżał mi na podjazdach. W sumie ten odcinek szedł mi najlepiej.
Za pierwszym bufetem musiałem zacząć ratować energię bo powoli czułem że coś dziwnego dzieje się z mięśniami. Kolega zaczął powoli mi odjeżdżać a ja słabłem. Z bufetu zabrałem trochę bananów, wypiłem High Energy Drinka i starałem się utrzymywać tempo. Niestety długi podjazd dawał mi trochę w kość i powoli ludzie zaczęli mnie wyprzedzać - w tym Kasia Galewicz.
Szczęśliwie podjazd się skończył i mogłem trochę nadrobić zaległości na płaskim i zjazdach. Drobny problem stanowiły opony, które doskonale trzymały w zakrętach, ale jadąc po płaskim czy na zjazdach tylna opona momentalnie hamowała mi rower. Do tego zapomniałem z domu zabrać żele i batony. Efekt był bardzo szybki. Po drugim bufecie, na podjeździe pod Borówkową Górę skończyła mi się energia. Dopadł mnie kryzys i skurcze. Oglądając się za siebie co jakiś czas patrzyłem na ludzi którzy mnie wyprzedzają. Tuż przed samym szczytem udaje mi się wziąć drugi oddech.
Wtedy dogania mnie Kasia Rams i Lesław z Rowerowania. Zjeżdżając z Borówkowej Góry staram się gonić Kasię, ale Lesław który narzeka na amortyzator jedzie wyraźnie wolniej, a trudny teren uniemożliwia mi wyprzedzenie. Dopiero na trzecim bufecie doganiam koleżankę z Subaru AZS, ale silny skurcz mięśnia czworogłowego uda zwala mnie z roweru. Marnuję około 2-4 minut na rozmasowanie uda i wymianę zdań z gościem który twierdzi że magnez nie ma nic wspólnego ze skurczami (bez komentarza).
Ostatni długi podjazd pcham rower w obawie przed kolejnym skurczem. Wtedy dojeżdża do mnie Maciu z Rowerowania, który podobnie jak Lesław jechał dystans Giga. Chwilę podgadaliśmy a gdy trasa wypłaszczyła się podjąłem walkę o odzyskanie kilku lokat. Niestety organizator po raz kolejny zrobił nam niemiłego psikusa bo mimo zapowiadanych 41 kilometrów mety nie było widać. Zamiast tego zafundowano nam kilka durnowatych podjazdów i zjazdów na przełaj - przez las. Żeby było śmieszniej w niemałym odstępie od siebie pojawiła się tabliczka "5 kilometrów do mety". Mimo to w ostrym tempie na pełnym gazie jechałem do mety żeby jeszcze kogoś dogonić.
Niestety nikogo nie było ani za mną ani przede mną. Wpadłem na metę jak nowo narodzony, jedynie z bólem mięśni kręgosłupa, które jeszcze nie przyzwyczaiły się do jazdy w ciężkich górskich warunkach. Na mecie czekali już Buli i Dawid, którzy zgrzytali zębami z zimna.
Ogólnie to jestem średnio zadowolony ze swojego startu. Wybitnie widać że brakuje mi kilometrów i wytrzymałości. Nie wyobrażam sobie swojego startu na dystansie giga - pewnie umarłbym z niedożywienia. Z pozytywnych rzeczy na pewno wymieniłbym to że zimowe jazdy na przełajówce wiele mi dały, gdyż przestałem się bać zjazdów i coraz szybciej je pokonuję z coraz większą przyjemnością bez obawy że coś mi się może stać - no i wreszcie nauczyłem się balansować ciałem, i przeskakiwać przeszkody. Druga rzecz to obyło się bez gleby i start w sprzęcie, który tym razem udało mi się idealnie przygotować.
No nic...zobaczymy jak mi pójdzie następnym razem w Międzygórzu. Do tego czasu kilka startów szosowych i Mistrzostwa Polski Lekarzy w Kolarstwie szosowym. Mam nadzieję że do tego czasu uda mi się porządnie podciągnąć formę...