Sobotni plan rowerowy zrealizowany.
Sobota, 24 kwietnia 2010
· Komentarze(2)
Kategoria Trening
Plan na dzisiaj zrealizowałem w 100%. Niestety musiałem samemu pokonać zaplanowaną trasę, gdyż nikt ze znajomych nie wyraził chęci dołączenia się do mnie.
Pogoda była idealna - rowerowa. Wiał lekki wiatr, co w połowie trasy trochę przeszkadzało, zwłaszcza jak mocniej wiało na podjazdach, ale i to udało się przeżyć.
Z domu wyjechałem o 9 z groszami. Alejami doczołgałem się do rodna Matecznego a stamtąd na Swoszowice -> Ochojno -> Świątniki Górne. Na podjazdach do Świątników trochę się zmachałem. Widać że trening podjazdów zostawiłem daleko w tyle - trzeba będzie nad tym popracować bo siła mięśni i pikawa nie dają rady.
Zaraz za Świątnikami skierowałem się na Gorzków. Tutaj spotkała mnie dość niemiła sytuacja. Wyprzedzający mnie koleś nie zauważył że przed samochodem który jechał przede mną stał zaparkowany na poboczu inny samochód. Niestety z przeciwka jechało auto i zaraz po tym jak zajechał przede mnie zaczął ostro hamować. Musiałem uciekać na pobocze. Jak do niego dojechałem to okazało się że gość gadał przez telefon. Najbardziej wpieprzające było to że żadnego gestu przepraszam czy coś.
W Gorzkowie odbiłem na Dobczyce, do których dojechałem przez Stojowice. Oczywiście po drodze był super zjazd na którym udało mi się wyciągnąć 75 km/h. Zapewne jakbym jechał szosówką to udałoby się pobić mój obecny rekord prędkości który wynosi na zjeździe 84 km/h.
Trasa na około Zalewu Dobczyckiego, przez Brzezową i Kornatkę minęła szybko...trochę za szybko gdyż uwielbiam delektować się tamtejszymi widokami, zwłaszcza przy tak pięknej pogodzie.
Następnie przez Myślenice skierowałem się na Sułkowice, w których zrobiłem sobie mały postój żeby uzupełnić picie. Droga powrotna biegła przez Radziszów i Skawinę - najbardziej znienawidzony przeze mnie odcinek. Nie dość że jest tam wąsko to jeszcze nawierzchnia jest masakryczna. Niestety nie miałem innego pomysłu na powrót z Sułkowic. No niby można było jechać na Lanckoronę, ale to wydłużyłoby mi trasę, a niestety mój czas rowerowy dobiegał końca.
Do Krakowa dojechałem lekko padnięty. W ramach pracy nad ekonomią jazdy przejechałem 100 km na śniadaniu i jednym batonie Maxima :-) Mimo to wróciłem jakoś niespecjalnie głodny. Poza tym że jechało mi się znakomicie to udało mi się złapać ładną rowerową opaleniznę.
Pogoda była idealna - rowerowa. Wiał lekki wiatr, co w połowie trasy trochę przeszkadzało, zwłaszcza jak mocniej wiało na podjazdach, ale i to udało się przeżyć.
Z domu wyjechałem o 9 z groszami. Alejami doczołgałem się do rodna Matecznego a stamtąd na Swoszowice -> Ochojno -> Świątniki Górne. Na podjazdach do Świątników trochę się zmachałem. Widać że trening podjazdów zostawiłem daleko w tyle - trzeba będzie nad tym popracować bo siła mięśni i pikawa nie dają rady.
Zaraz za Świątnikami skierowałem się na Gorzków. Tutaj spotkała mnie dość niemiła sytuacja. Wyprzedzający mnie koleś nie zauważył że przed samochodem który jechał przede mną stał zaparkowany na poboczu inny samochód. Niestety z przeciwka jechało auto i zaraz po tym jak zajechał przede mnie zaczął ostro hamować. Musiałem uciekać na pobocze. Jak do niego dojechałem to okazało się że gość gadał przez telefon. Najbardziej wpieprzające było to że żadnego gestu przepraszam czy coś.
W Gorzkowie odbiłem na Dobczyce, do których dojechałem przez Stojowice. Oczywiście po drodze był super zjazd na którym udało mi się wyciągnąć 75 km/h. Zapewne jakbym jechał szosówką to udałoby się pobić mój obecny rekord prędkości który wynosi na zjeździe 84 km/h.
Trasa na około Zalewu Dobczyckiego, przez Brzezową i Kornatkę minęła szybko...trochę za szybko gdyż uwielbiam delektować się tamtejszymi widokami, zwłaszcza przy tak pięknej pogodzie.
Następnie przez Myślenice skierowałem się na Sułkowice, w których zrobiłem sobie mały postój żeby uzupełnić picie. Droga powrotna biegła przez Radziszów i Skawinę - najbardziej znienawidzony przeze mnie odcinek. Nie dość że jest tam wąsko to jeszcze nawierzchnia jest masakryczna. Niestety nie miałem innego pomysłu na powrót z Sułkowic. No niby można było jechać na Lanckoronę, ale to wydłużyłoby mi trasę, a niestety mój czas rowerowy dobiegał końca.
Do Krakowa dojechałem lekko padnięty. W ramach pracy nad ekonomią jazdy przejechałem 100 km na śniadaniu i jednym batonie Maxima :-) Mimo to wróciłem jakoś niespecjalnie głodny. Poza tym że jechało mi się znakomicie to udało mi się złapać ładną rowerową opaleniznę.