Ostatni dzień wolny od dyżuru w te wakacje. Oczywiście trzeba było wykorzystać i skoczyć na rower.
Na błoniach spotkałem dziewczyny z damskich treningów kolarskich. Jako że impreza była zamknięta pojechałem w kierunku Wieliczki a następnie przez Biskupice i Bilczyce do Gdowa. Stamtąd kierunek na Winiary i Dobczyce a następnie na rondzie odbicie w Prawo i powrót do Wieliczki.
Tempo za mocne, trasa za bardzo górzysta. W efekcie dojechałem do domu padnięty.
I znów po dłuższej przerwie. Jeśli by podsumować ten miesiąc to ogólnie z jazdą na rowerze jest kiepsko. Ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma... A tak w ogóle to dzisiejszy dzień jest dość wyjątkowy z dwóch powodów. Założyłem sobie konto na Facebooku i zainstalowałem sports trackera w komórce. Ogólnie śmieszna zabawa... ale wracając do jazdy.
Do wyboru miałem dwie opcje albo jechać na spokojną wycieczkę, albo poczekać do 17 i udać się na IC. Wybrałem tę pierwszą opcję z racji że forma jak bardzo kiepska w tym miesiącu.
Pojechałem bulwarami do Tyńca, następnie na Skawinę, stamtąd górkami do Mogilan.
Pogoda średnia. Niebo zachmurzone. Szybko wracałem do domu.
Po prawie dwóch tygodniach przerwy spowodowanej pracą, udało mi się wreszcie wyskoczyć na rower. Jak to zwykle bywa, środa - dzień podyżurowy. Zebrałem się w miarę wcześnie z zamiarem przejechania zalewu Dobczyckiego.
Trasa standardowa. Chciałem zrobić koło 100 km. W Dobczycach byłem koło godziny 12. Słoneczko pięknie świeciło, pojedyncze chmury na niebie. Zajechałem pod tamę, przy zalewie. Trochę się schłodziłem w wodzie, posiedziałem i porobiłem zdjęć.
Później zajechałem pod sklep, żeby uzupełnić picie i trochę się zasiedziałem. Gdy przyszło mi się już zebrać w dalszą drogę, nastąpiło nagłe załamanie pogody. Zerwał się bardzo silny wiatr, niebo pokryło się chmurami. A to oznaczało że trzeba było wracać do domu, tym bardziej że zapowiadali burzę.
Zastanawiałem się czy po 24 godzinnym maratonie będę w stanie wsiąść na rower. HMB oraz gainer zrobiły swoje. Następnego dnia byłem jak nowy i nie czułem zmęczenia. We środę wskoczyłem na rower i bez większych problemów pojechałem do Zakliczyna odwiedzić mamę i psiaki. Przed Krakowem opadłem nieco z sił, ale i tak jestem zaskoczony że mam jeszcze siły kręcić :-)
Relację piszę prawie tydzień po maratonie. Niestety tuż po dojechaniu do domu czasu na regenerację i rozpamiętywanie było mało. Następnego dnia był dwudniówka czyli dwa dyżury pod rząd a następnie nadrabianie zaległości rodzinnych.
W lipcu jeździłem bardzo mało...mógłbym stwierdzić że ZA mało. Obawiałem się tego maratonu, bo niby skąd miałem mieć formę skoro prawie cały miesiąc przesiedziałem w pracy, a jedynie w tygodniu przed startem zaliczyłem dwa dłuższe i chyba za mocne treningi.
Tak czy inaczej maraton odbywał się w sobotę 4 sierpnia 2012 r. O 10 byliśmy razem z kolegą - Bogusiem Szyszką na miejscu.Tutaj muszę załączyć podziękowania dla organizatorów za to że start odbył się o 12. Dlatego też, na spokojnie można było się przebrać, rozłożyć rower i co najważniejsze przywitać ze znajomymi, których widuję niestety jeden lub dwa razy w roku.
Z pewnością sami organizatorzy jak i uczestnicy bacznie śledzili prognozę pogody. Kto był rok temu, albo czytał moją relację z poprzedniej edycji maratonu ten wie jak ostro dostaliśmy w kość przez ulewne deszcze, które nie odpuszczały i zmusiły do rezygnacji z dalszej jazdy prawie wszystkich uczestników maratonu 700km/24h. Tak czy inaczej, prognozy na ten weekend były bardzo, bardzo korzystne.
Tuż przed 12 była oficjalna odprawa techniczna, którą poprowadził Andrzej Wnuk - to dzięki jego wielkiej pomocy mogliśmy po raz 4 wziąć udział w tym wspaniałym maratonie. Chwila rozgrzewki i stajemy na starcie. Wtedy też zauważam z mojej tylnej opony sterczy kawałek szkła. Miałem za swoje. Mogłem nie jeździć jak idiota po Placu Krakowskim. Na szczęście uszkodzenie nie doszło do dętki i można było jechać dalej.
Do przejechania mieliśmy 550 km. De facto wychodziło trochę więcej, gdyż baza maratonu znajdowała się w podgliwickiej miejscowości Bycina. Plan jazdy zakładał pokonanie 8 okrążeń po 70 km. Dodam jeszcze, że w tym samym czasie odbywała się równolegle jazda na czas. Startowało 5 trzyosobowych drużyn. Wygrywali ci, którzy do mety dojechali w jak najkrótszym czasie. Jedna drużyna składała się z Bikeholików - Staszka Radzika, Wojtka Jasia oraz Waldka Sochy.
Punktualnie o 12 ruszyliśmy z Placu Krakowskiego. 18 osobową grupą, w eskorcie policji szybko przemieszczaliśmy się przez miasto wzbudzając zainteresowanie, pieszych i kierowców. Za nami, podobnie jak rok temu jechał bus - nasz anioł stróż, który w najgorszych momentach mógł nas wesprzeć. Niestety tuż przed wyjazdem z Gliwic doszło do wypadku. Akurat wtedy jechałem na czele z kapitanem drużyny Bogusiem Szyszką, jak usłyszałem dźwięk przypominający łamiący się koszyk wiklinowy a następnie upadający rower. Jeden z uczestników - Andrzej Sibik, nie zauważył leżącej na jezdni ogromnej metalowej sprężyny i najechał na nią. W wyniku złamał widelec, uszkodził przednie koło i co najgorsze twarzą uderzył o asfalt. I tutaj należą się wielkie brawa dla chłopaka oraz dla Ani Godzik, która odstępując swój rower umożliwiła Andrzejowi dalszą jazdę i ukończenie maratonu.
Z duszą na ramieniu i nadzieją, że nic złego już nas nie spotka ruszamy dalej. Dość dobry asfalt przechodzi w dziurawy fragment, by zaraz potem przejść w prawie idealną szosę, która towarzyszyła nam przez prawie całe 550 km. W dobrym nastroju i w pełnej dyscyplinie wjechaliśmy na główną pętlę. Staraliśmy się nie przekraczać 33 km/h - tyle w zupełności wystarczało żeby ukończyć maraton w rozsądnym czasie. Słoneczko świeciło, na niebie były pojedyncze chmury. Aż chciało się jechać
Ciągle eskortowani przez trzech policjantów na motorach mijamy miejscowość Toszek. Wprawdzie trasa nie jest płaska, to niewielkie podjazdy i długie zjazdy idealnie wpasowują się w charakter maratonu - jest przynajmniej czas i miejsce na odpoczynek od pedałowania. Trochę płaskiego fragmentu i dojeżdżamy do Strzelców Opolskich - miejscowości, którą pamiętam z maratonu 600 km. Tam, prawie że w centrum odbijamy na Kędzierzyn - Koźle. Znów ładny i prawie płaski fragment. Idealny asfalt. Zaraz za tym krótki bardziej stromy podjazd, a tuż za nim dłuuugi zjazd praktycznie do samego Kędzierzyna.
W samej miejscowości odbywały się jednoczasowo dwa wesela, za każdym razem przejeżdżając obok uczestnicy zabawy głośno nas dopingowali. Było to bardzo miłe i dodawało sił. W miejscu tym mijamy również małą ciekawostkę: śluzę na kanale Gliwickim.
Ostatni fragment okrążenia, które wyglądem przypominało nieco trójkąt równoramienny mijał bardzo szybko. Zawierał też kilka podjazdów i troszkę gorszy asfalt, ale przez to że prowadził prosto do mety to, były to praktycznie niezauważalne niedogodności.
Poprzez miejscowości Łany i Niewiesze dojeżdżamy do Byciny. W miejscowości tej, jak już wspomniałem znajdowała się, umieszczona w remizie OSP, baza maratonu. Na miejscu za każdym razem jak dojeżdżaliśmy wszystko czekało gotowe - od pysznego jedzenia, poprzez osoby chętne do pomocy oraz co mnie najbardziej ucieszyło łóżka! (nie mogę w to uwierzyć że ktoś o tym pomyślał), na których można było odpocząć - po prostu żyć, nie umierać.
Na postój mieliśmy tylko (albo aż) 15 minut. Tego czasu bardzo skrupulatnie pilnował Adam Kowalski vel Travisb, który w peletonie pełnił funkcję zastępcy kierownika. Szybkie uzupełnienie zapasów i jedziemy w kierunku Pyskowic, by znów obrać kierunek na Toszek.
Drugą pętlę zaczęliśmy od pogarszającej się pogody. Zaczął wiać wiatr, zrobiło się chłodniej a w oddali widać było ciemne chmury. W głowie zacząłem się powoli przygotowywać na deszcz i powtórkę z zeszłego roku. Tuż przed Strzelcami Opolskimi zaczyna kropić zimny deszcz, przez moment pada trochę mocniej ale na szczęście dość szybko opady ustają i z powrotem wychodzi słońce. W przyjemnej atmosferze bardzo szybko pokonujemy kolejne kilometry (chyba za szybko gdyż średnia z tej pętli wynosiła coś koło 35 km) i dojeżdżamy po raz drugi do bazy, gdzie czeka na nas ciepły posiłek. Znów mija 15 minut i ruszamy na trzecią pętlę. Przed wyjazdem dostajemy nakaz żeby zwolnić z tempa.
Najważniejsze było dojechać do Strzelców Opolskich. Od tego miejsca czułem że jest już z górki i jechało się dużo łatwiej. Niestety na trzecim okrążeniu wypada mi licznik. Dzięki Travisowi udaje mi się go odzyskać, niestety w wyniku upadku zostaje uszkodzony wyświetlacz i pokazuje połowę informacji. Co więcej tracę całe dane z dotychczas przejechanego dystansu. Aż do postoju na bufecie staram się bezskutecznie naprawić dziadostwo wysłuchując porad kolegi Adama, jakim to badziewiem są liczniki Sigma. No cóż...ciężko było się z nim nie zgodzić skoro licznik po prostu sam wyskoczył z mocowania na jednej z dziur.
Ledwo wyjeżdżamy z miasta, a o mały włos doszło by do tragedii. Jakiś idiota zaczął wyprzedzać nasz peleton w momencie jak z przeciwka jechała trójka uczestnicząca w jeździe na czas. Niestety zaraz za ciężarówką ruszył w pościg drugi idiota, żeby pokazać że udowodnić że kolarze nie są mięsem armatnim na drodze. Tym drugim idiotą byłem niestety ja... całe szczęście że koleś nie zatrzymał się i nie chciał się bić. Całą tę sytuację pomijam milczeniem.
Czwarte kółko rozpoczynamy gdy słońce zaczyna zachodzić. Przed wyjazdem przebieramy ciuchy na cieplejsze. Temperatura spadała bardzo szybko i mimo zapowiadanej ciepłej nocy, trzeba było się zabezpieczyć przed wychłodzeniem. Nareszcie zmieniam spodenki, co powinienem uczynić wcześniej. Przepocona wkładka porządnie odparzyła mi dupsko, a brak smarowidła sprawił że dolegliwości odczuwałem jeszcze mocniej. Po raz kolejny sprawdziło się stare maratonowe przysłowie - "smarujesz i jedziesz dalej".
Im ciemniej, tym tempo stawało się pozornie większe. Byliśmy w połowie dystansu, ale nie było widać po nikim zmęczenia. Wjeżdżaliśmy powoli w środek nocy. Ruch uliczny słabł, a ludzie którzy do tej pory życzliwie nas dopingowali, zaczęli wracać z imprez pijani wykrzykując przy tym różne śmieszne i nie zawsze kulturalne słowa.
Robiło się coraz zimniej. Ostatecznie temperatura spadła do około 16 stopni. Na szczęście miejscami znajdowały się strefy ciepłego powietrza przez co wyziębić się było trudno. Najgorsze był starty do kolejnych pętli. Na początek ubierałem bluzę, gdyż na postoju szybko traciłem ciepło.
Piąta i szósta pętla była pokonywana w nocy. Dzięki temu że trasę znaliśmy już na pamięć łatwiej było nam jechać po zmroku. Szczęśliwe czas mijał wyjątkowo szybko. Nie wiem czego konkretnie była to zasługa, ale na pewno przyczyniła się do tego wytyczona pętla, która moim zdaniem ani trochę nie była nudna. Koło godziny 5 rano zaczęło wstawać słońce. Na horyzoncie robiło się coraz jaśniej.
Do końca zostały jeszcze dwie pętle. Przed dojazdem do postoju marzyłem o położeniu się na chwilę spać. Miałem do wyboru, albo zregenerować na chwilę siły, zjeść coś albo się przebrać. Ostatecznie wybrałem sen, co było chyba najlepszym wyjściem. Usnąłem momentalnie, dopiero zimna woda, którą polał mnie kolega Spros wyrwała mnie ze snu. Wiele nie myśląc zerwałem się z łóżka i pobiegłem do roweru, przez chwilę wystraszyłem się że zaspałem. Niestety kosztem snu zrezygnowałem z jedzenia, przez co musiałem zjeżdżać do busa po jedzenie - całe szczęście że można było liczyć na ekipę jadącą za nami.
Trochę się przejechałem na tym myśląc że przedostatnia pętla pójdzie bardzo łatwo. Nie dość że dupsko bolało mnie niezmiernie, to jeszcze w Kędzierzynie Koźlu dopadła mnie taka senność, że o mały włos spadłbym z roweru. Zacząłem się zastanawiać nad wycofaniem. To był jedyny moment zwątpienia na trasie. Zmęczenie było na tyle silne że nawet izotonik z guaraną, nie był w stanie mnie mnie pobudzić do życia. Zataczając się i jadąc z prawie zamkniętymi oczami udało mi się dojechać do bazy.
Na ostatnią pętlę honorową wyjechało z nami paru zawodników (nie pamiętam niestety ilu), którzy zrezygnowali z jazdy. Jechał z nami także Staszek Radzik (kolega z grupy), który dołączył okrążenie wcześniej, po tym jak jego dwóch kompanów z grupy (Waldek oraz Wojtek), zostali zmuszeni przez stan zdrowia do wycofania się.
Ostatnie kółko było chyba najwolniejsze ze wszystkich. Tak naprawdę to nie mieliśmy po co się spieszyć - mieliśmy spory zapas czasu. Dzięki życzliwości innych uczestników mogłem dojechać do mety a to za sprawą smarowidła do siedzenia, którego mi użyczono. Dupsko bolało mnie na tyle że ostatnie okrążenie było katorgą i prawie cały czas jechałem na stojąco. Po przejechaniu 550 km po raz drugi w życiu ukończyłem dobowy maraton - UDAŁO SIĘ!. Na mecie nasunął mi się jeden wniosek - chyba się starzeję, gdyż dystans ten nie był jakość szczególnie trudny i męczący. Z pewnością nie było to 700 km, gdzie czasu było bardzo mało a przerwy musiały być minimalne.
W nagrodę za przejechanie tego dystansu położyłem się spać. Na mecie byliśmy nieco po godzinie 10. Na odpoczynek i ogarnięcie się było trochę czasu. Po wróceniu do rzeczywistości czekała nas jeszcze przeprawa z Byciny na Plac Krakowski do Gliwic. Kilka podjazdów które mieliśmy do pokonania przed Gliwicami pokonywało się z trudem. Na dopełnienie przygód, tuż przed samym miastem samowolnie wyskakuje mi licznik - po raz drugi. Zatrzymałem się na chwilę patrzę na niego z oddali, już mam zawracać...a tu nagle sru. Wielka ciężarówka robi z niego miazgę...a tak bardzo się cieszyłem że nie będę w plecy z wydatkiem na nowy licznik a tu proszę, sprawa się rozwiązała.
Do Gliwic dojeżdżamy punktualnie na 12. Na Placu Krakowskim toczy się w tym czasie jakaś impreza a nasz przyjazd był dodatkiem do niej. Ludzie patrzyli na nas trochę ze zdziwieniem, nie wiem czy to dlatego że nie było po nas widać zmęczenia czy też dlatego że przejechanie takiego dystansu nie jest normalną rzeczą. Na zakończenie pozostała jeszcze dekoracja. Na początek wychodzili uczestnicy jazdy na czas. Najlepsza drużyna pokonała ten dystans w niecałe 18 godzin - wielki szacunek. Niestety 2 drużyny nie dojechały do mety. Czasowcy oprócz nagród pieniężnych otrzymali to samo co inni uczestnicy, czyli upominki oraz wspaniałe tablice pamiątkowe ręcznie wykonane przez organizatorów.
Reasumując. W ciągu tych 24 godzin wszystko było idealne. Pogoda, przygotowanie, towarzyszący ludzie, jedzenie, trasa i obstawa. Wszystko to było możliwe dzięki ogromnej pracy i poświęceniu organizatorów. Ogromne podziękowania należą się też sponsorom. Bez ich ogromnego wkładu ten maraton w ogóle by się nie odbył. Dziękuję również towarzyszom z którymi spędziłem jedne z najwspanialszych 24 godzin w życiu.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).