Korzystając z wolnego dnia, po odrobieniu wszystkich "rodzinnych obowiązków", zrobiłem sobie dłuższą jazdę. Trasa miała być przygotowaniem do zbliżającego się startu w Pętli Beskidzkiej.
Było trochę podjazdów, mocniejszego tempa oraz spokojnej jazdy w tlenie. Suma summarum nie jest źle bo przy tętnie 186/min nie czuję już bólu w klatce piersiowej. Czy to zasługa przerwy którą ostatnio sobie zrobiłem...nie wiem. Ważne że znów czuję się dobrze przy takim obciążeniu.
Nieudany start w Mistrzostwach Polski Lekarzy spowodował że miałem roweru dość...niby kręciłem sobie trochę, ale czułem się przeciążony. Na szczęście po dłuższej przerwie zasiadłem znów na siodełku i zacząłem znów regularnie jeździć.
Niestety jeszcze nie przyszła oponka do szosówki więc na razie trenuję na przełajówce.
W dniu 4 czerwca wziąłem udział w 9 Mistrzostwach Lekarzy w Kolarstwie Szosowym, które po raz 8 z rzędu odbyły się w podlubelskiej Bychawie. Dla mnie natomiast był to już drugi raz, jak stanąłem na starcie. W 2010 niestety nie dotarłem na wyścig w związku z powodziami. Mój pierwszy raz w 2009 nie był zbyt udany pod wieloma względami, dlatego w tym roku bardzo zależało mi na tym żeby trochę powalczyć. Co więcej nie byłem już "zielony" w tym wyścigu i dzięki temu mogłem na całość spojrzeć z zupełnie innej perspektywy.
Temat przygotowywań do tego wyścigu z chęcią pominę. Sezon rozpocząłem późno i dopiero od marca zacząłem nadrabiać zaległości. Jeździłem na tyle maratonów ile dałem radę, w kwietniu i maju wyrobiłem większość kilometrów. Mimo że dopiero przejechałem 2000 km czułem że może uda się coś powalczyć. W końcu przez prawie dwa miesiące regularnie startowałem i trenowałem.
Do Bychawy jechałem razem z kolegą po fachu - Kamilem. Początkowo planowaliśmy jechać w piątek, ale nadmiar obowiązków sprawił że ostatecznie wyjechaliśmy w sobotę o 6 rano. Na miejscu panowała prawie idealna pogoda - przynajmniej dla mnie. Było bardzo ciepło, na niebie pojedyncze chmurki i lekki wiatr. Trasa dobrze mi znana, i jej profil również mi odpowiadał. Lekkie hopki, niedługie podjazdy i trochę płaskich odcinków.
Po zapisaniu się zaczęliśmy się rozpakowywać. Do startu została jedna godzina. Tym razem wszystko przygotowałem dzień przed wyścigiem dlatego, nie było mowy o nerwowych naprawach i ustawieniach tuż przed starem. Niestety nie obyło się bez problemów - a jakże. Zakładając tylne koło zauważyłem poprzeczne rozcięcie opony dochodzące aż do oplotu. Ponieważ nie miałem innej opony zmuszony byłem wystartować na tym co mam, wiedziałem że to duże ryzyko które może skończyć się przebiciem dętki. Na domiar złego podczas pompowania, rozwaliłem wentyl i musiałem na wariata wymieniać zawór na nowy. Pech gonił pecha...
Szybka rozgrzewka zanim ruszymy. Każdy kto się szykuje do statu mierzy innych wzrokiem, starając się rozgryźć zawodników. Cały wyścig składał się z 3 okrążeń po niecałe 34 kilometry. Łącznie przewyższeń było coś koło 600 metrów. Asfalt, na który narzekałem dwa lata temu poprawił się - może nie jakoś znacznie, ale tym razem dziury były połatane, więc jazda w grupie nie była tak niebezpieczna.
Przed startem panowała prawie cisza, czuć było napięcie i emocje. Zawodników nie było zbyt wielu, dlatego zapowiadała się bardzo ostra i wyrównana walka. W końcu ruszyliśmy. Niedaleko przed nami jechał samochód policji, który rozganiał samochody. Dzięki temu nie musieliśmy martwić się o ruch bo każde skrzyżowanie było obstawione.
Ostatnim razem pierwsza pętla była towarzyska i pokojowa. Tym razem przy pierwszym większym podjeździe wszyscy ostro ruszyli do przodu. Skok i znów spokojne tempo. Jadę z przodu peletonu, gdy obijam w lewo żeby ktoś wyszedł na zmianę nikt mnie nie wyprzedza. Kamil zniknął gdzieś w środku grupy, a ja cały czas powtarzałem sobie w głowie żeby nie wyrywać się do przodu bo zabraknie mi później sił. Gdy wreszcie udało mi się zniknąć w tłumie nastąpił kolejny skok. Tętno sięgnęło 186 uderzeń na minutę, a ja zacząłem czuć że mięśnie nie są jeszcze gotowe na taki wysiłek.
Wjeżdżamy na prosty odcinek z idealnym asfaltem. Kolejny skok i jakoś tak wychodzi że znajduję się na drugiej pozycji. Gdy wychodzę na zmianę staram się pocisnąć coś więcej, ale gdy dobijam do maksymalnego tętna i prędkości nieco ponad 50 km/h odpuszczam żeby się nie zajechać. Znów lekkie tempo i przetasowania w grupie. Po każdym takim skoku odpada kilku zawodników by zaraz po tym jak się wszystko uspokoi dołączyć do grupy głównej.
Dojeżdżamy do największego podjazdu na trasie. Niezbyt długi, ale 10% zwiastowało kolejny skok i ucieczkę. No i znów zaskoczenie bo dwa lata temu jak dobrze pamiętam to tutaj nastąpił ostry start. Tym razem wszyscy jechali równo a jakakolwiek próba ucieczki szybko była kasowana.
Końcówka pierwszej pętli bardzo spokojna. Peleton praktycznie nie zmalał. W trakcie jazdy była jedna groźna sytuacja, która mogła zakończyć się upadkiem kilku osób. Wszystko to za sprawą zawodników którzy przecinali peleton w poprzek. Ostatni szybki zjazd przed metą i prostopadłe odbicie w prawo. W zakręt wchodzę bez hamowania i pojawiam się na czele stawki. Dojeżdżam do linii mety, gdzie czekają już osoby rozdające wodę (super! pomyślałem - przy tym upale na dwóch bidonach nie zajechałbym daleko).
Druga pętla i znów spokojny początek. Jedzie mi się wyśmienicie. Zarzucam żel i znów staram się schować gdzieś z tyłu. Niestety po raz kolejny moje działania kończą się na staraniu bo znów jestem z przodu i ciągnę grupę. Wszyscy jadą bardzo asekuracyjnie. Gdzieś w połowie odskakuje dwuosobowa grupa, ale nikt nie stara się ich gonić. Gdy ucieczka słabnie udaje się nam ją wchłonąć. Kawałek dobrego asfaltu i znów skok do przodu. Po raz drugi o mały włos nie dochodzi do wypadku. Kolarz tuż przede mną złapał przyczepność w ostatnim możliwym momencie, szczęśliwie nie wywracając się.
Słońce praży niemiłosiernie. Powoli zaczyna mi się kończyć picie w bidonach. Znów żel i łyk. Kolejny skok i pogoń za ucieczką. Zaraz po tym odpoczynek i tak do kolejnej górki, a później w dół i do linii startu.
Trzecie okrążenie. Widać zmęczenie na twarzach niektórych osób. Ja zaczynam odczuwać dyskomfort w żołądku. Rozpoczynają się mdłości, ale staram się nie odpuszczać. Początkowo tempo bardzo spokojne. Już nawet na pierwszych podjazdach nikt nie ucieka. Jednoosobowa ucieczka dość szybko zostaje wchłonięta. Zaraz po tym Kamil zaczyna swój odjazd. Przez chwilę mam ochotę go gonić, ale nie czułem się na tyle silny. W myślach życzę powodzenia koledze chcąc by dojechał do mety na czele. Wyjeżdżamy na prostą z idealnym asfaltem. Kolejny skok, wrzucam blat i nagle sru! łańcuch mi spada. Manewrując klamkami staram się umieścić go z powrotem na zębatce. W tym czasie grupa główna zaczyna mi odjeżdżać. Gdy tylko rozwiązałem problem staram się gonić peleton. Niestety czołowy wiatr oraz lekki pojazd był dla mnie barierą nie do pokonania. Mimo ze jechałem stale 35-40 km/h jechało mi się coraz gorzej a tempo czołówki w ogóle nie spadało. Jadąc już samotnie zacząłem walkę z samym sobą - miałem potwornie sucho w ustach, mdliło mnie i kręciło mi się w głowie. Po niedługim czasie spostrzegam że coś nienaturalnie miękko mam pod pupą - niestety pech dopadł mnie trzeci raz w tym dniu bo z tylnego koła prawie całkowicie uszło powietrze. Czując duży opór podczas jazdy dociułałem jakoś do mety.
Kamil dojechał w prawdzie nie na czele, ale jako drugi w naszej kategorii. Ja byłem szósty. Mimo że przejechałem tę trasę o jakieś 20 minut szybciej to jakoś nie czułem się lepiej - zwłaszcza psychicznie. Zapewne na końcowym odcinku i tak bym odpadł, ale gdybym nie stracił grupy na najbardziej odsłoniętym fragmencie trasy mogło pójść mi lepiej.
Na mecie bardzo szybko zapanowała pustka. Pojechaliśmy do biura zawodów żeby upewnić się że Kamil dojechał faktycznie drugi. Niestety dekoracja była bardzo późno a czas mnie gonił. Mając duże wyrzuty sumienia poprosiłem kolegę byśmy wracali już do Krakowa. W drodze powrotnej rozmyślałem nad pechem, który mnie ostatnio prześladuje. Niby to są drobne rzeczy ale zastanawiam się jak duży wpływ mają one na niepowodzenie lub sukces.
To już ostatni trening przed 9 Mistrzostwami Lekarzy w Kolarstwie Szosowym. Razem z kolegą Kamilem, z którym jedziemy w sobotę na te zawody zrobiliśmy sobie lekki przejazd trasą Kraków -> Rząska -> Kryspinów -> Balice -> Rząska. Niestety przy wyjeździe z Rząski, jadąc na kole kolegi w ostatniej chwili zauważyłem jak jakaś baba wyjeżdża z podporządkowanej ulicy. Kolega spokojnie wyhamował i odbił w lewo, ja niestety miałem do wyboru albo walnąć w auto, albo w rower kolegi. Szczęśliwie babka zahamowała, a ja dwoma unikami odbiłem w prawo i zaraz potem w lewo zahaczając pedałem o zderzak samochodu. Jak tylko doszedłem do siebie po całej tej sytuacji zawróciłem i podjechałem do kierowcy. Okazało się że babka w stresie jechała na rozmowę o pracę...co i tak nie usprawiedliwia jej zachowania. Życzyłem jej powodzenia i pojechaliśmy dalej.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).