Dzisiaj zrobiłem sobie lekką jazdę do Tyńca. W sumie to chciałem trochę rozruszać kości. Od kilku dni padało i przez to nie jeździłem nic a nic. Liczyłem że spotkam kogoś znajomego a tu niestety. Pełno turystów, rolkarzy itp itd którzy tylko utrudniali jazdę. A w sobotę kolejna próba przejechania mega dystansu...
To był dość duży spontaniczny wyjazd. We środę zaraz po pracy zebrałem się szybko i pojechałem do domu. Zebrałem się w 10 minut i pojechałem na dyżur. Jazda do pracy była dość karkołomna bo bałem się że nie dojadę na 18. Wpadłem do szpitala o 17:45 jak idiota wbiegłem na oddział żeby wziąć prysznic.
Zimna woda tylko na chwile mnie ochłodziła. Jak o 18 wpadłem do gabinetu to byłem cały czerwony na gębie, oczy jakbym się naćpał. Fajnie się na mnie patrzyli pacjenci. Pierwsza i najlepsza myśl tego dnia - dojazd do pracy rowerem jest bez sensu. Jechanie na pełnym gazie żeby zdążyć, później szybkie mycie, razem to zajmuje za dużo czasu i za wiele energii kosztuje :-(
Następnego dnia po pracy równie szybko się zebrałem i jechałem do Krakowa na 18 tym razem na lekcje niemieckiego. I znów ta sama sytuacja. Wszystko na wariata, do tego ta temperatura, która jak tylko się zatrzymywałem, dawała ostro popalić. Najlepsze jest do że podczas zjazdu do Łapanowa wyprzedzałem samochody osiągając przy tym prędkość 80 km/h :-D
Tak czy inaczej pomysł z dojazdem do pracy na rowerze ostatecznie uznaję za bezsensowny.
W dniu dzisiejszym planowałem trening siłowy. Od domu w tlenie pojechałem pod lasek wolski. Z biegu postanowiłem zmierzyć sobie po raz pierwszy czas podjazdu pod zoo. 6min 11sekund. Czy to jest dobry wynik czy nie tego jeszcze nie sprawdzałem.
W każdym razie plan był taki - 3 podjazdy a później dwie pętle Lasek Wolski i podjazd po obserwatorium astronomiczne na ul. Orlej.
Plan się trochę zmienił, gdyż podczas pojazdów spotkałem Kasię Galewicz i w miłym towarzystwie wspólnie zrobiliśmy trochę podjazdów.
Do tego jakby było mało spotkałem w lasku kolegę, który niósł na plecach rower. Wariat próbował podjechać na fullu pod schody i złapał dwa snejki. Zanim naprawił dętki łatkami, które mu pożyczyłem zdążyłem jeszcze zrobić 3 podjazdy.
Najgorsze w tym treningu było to, że po pierwszym podjeździe czułem znaczną niemoc w nogach. W ogóle nie mogłem wejść na tętno powyżej 93% HR Max. Nie przypuszczam bym był przemęczony więc zapewne jest to kwestia niewytrenowania :-(
A więc Ż.A.R.T to skrót od Żona Akceptuje Rower i Treningi ;-)
Generalnie wychodzi na to że żonę trzeba przyzwyczaić do tego że po pracy wychodzę na ok 2h jazdy.
W dniu dzisiejszym zaplanowałem sobie jazdę w tlenie, dwie pętle Kraków -> Balice -> Rząska.
Plan zrealizowany w 90% gdyż po drodze spotkałem kolegę z którym dawno się nie widziałem przez co musiałem trochę skrócić trasę i w Rząsce odbiłem w prawo na Balice. To był chyba pierwszy trening w życiu po którym nie wróciłem zmęczony i...chyba tak powinno być.
Cóż, chyba ten sezon już spisałem na straty. Brak czasu i systematyczności spowodował że forma jest nijaka, noga słaba i obwód brzucha trochę się zwiększył :-(
Co tu dużo mówić, praca i rodzina totalnie nie idą w parze z treningami. Od dwóch dni staram się jakoś podciągnąć formę bo wakacje jeszcze nie są w połowie a czekają mnie jeszcze co najmniej 3 ważne wyścigi oraz mistrzostwa lekarzy w MTB na które nie wiem czy pojadę.
Póki co staram się znaleźć swój rytm bo niestety jakoś dziwnie ciągle mi się chce spać..
Wielu narzekało na to że maraton w Murowanej Goślinie został przeniesiony na Lipiec, ja natomiast uważam że jeździło się fajniej i lepiej niż rok temu gdy było zimno a mięśnie po zimie nie były jeszcze przyzwyczajone do ścigania.
Zacznę od tego że przez ciągnącą się chorobę i remont w domu na rowerze siedziałem tylko raz w przeciągu ostatnich trzech tygodni. Z tej właśnie racji nie oczekiwałem po Murowanej Goślinie jakichś rewelacyjnych wyników.
Może to głupie że jedzie się na maraton bez przygotowania, czyli coś jakby pójść na egzamin i nie umieć nic. Ale czasem trafia się lepszy dzień, odrobina szczęścia i noga podaje lepiej niż się człowiek spodziewa. Poza tym bardzo zatęskniłem za maratonową atmosferą, znajomymi a i chęć rewanżu za międzygórze (na które nie pojechałem) była bardzo silna.
Do Murowanej Gośliny dojechaliśmy w sobotę. Droga do noclegu dłużyła się niemiłosiernie, tym bardziej że temperatura powietrza sięgała 30 stopni. Na miejscu szybkie wypakowanie, krótka jazda na ustawienie roweru i do spania.
Ranek przywitał nas pięknym słońcem, które potwierdzało prognozę pogody - miało być upalnie. Na miejscu startu z początku nie było zbyt wielu ludzi. Zanim ustawiliśmy się w sektorach razem z Dawidem i Pauliną objechaliśmy najbardziej irytujący kawałek trasy, który znajdował się zaraz za startem. Po zamianie kilku słów ze znajomymi ustawiłem się razem z Godulem i Dawidem w III sektorze, z którego na szczęście jeszcze nie wyleciałem. Spiker tym razem był wyjątkowo dziwny, nie dość że niezwykle podniecał się obecnością Asi Jabłczyńskiej to jeszcze zapomniał powiedzieć kiedy jest start.
Dopiero gdy zauważyliśmy że czołówka rusza przed siebie wiedzieliśmy że wybiła 11:00. Ludzie rzucili się jak na promocje w media markcie. Były przepychanki i pierwsze gleby. Mnie jakoś specjalnie nie chciało się atakować tym bardziej że tuż przed startem padł mi pulsometr i nie wiedziałem jakim tempem jadę. Tuż za asfaltowym odcinkiem wjeżdżaliśmy w piaskownicę. Na szczęście leśny objazd tego fragmentu pozwolił mi zaoszczędzić siły na przebijaniu się przez grząski piasek.
Jadąc objazdem przed moimi oczami wyskoczyła Paulina. Chwilę jechaliśmy razem, ale gdy poczułem że mięśnie się rozgrzały ruszyłem przed siebie. Momentami ciężko było się przebijać dalej. Suche powietrze i wysoka temperatura nie tylko dawała w kość, ale powodowała że na trasie unosiło się pełno niesamowicie dużo kurzu. Niedługo za startem dojeżdżam do Godula i Kasi Galewicz.
Pamiętając Złoty Stok, kiedy to za mocno pocisnąłem i wyprzedziłem ich z początku a później zdychałem założyłem sobie, że skoro i tak tego dnia na więcej mnie nie stać to przynajmniej do pierwszego punktu pomiarowego pojedziemy razem.
W tę wspólną jazdę chciałem włożyć jak najwięcej sił i uwagi żeby przynajmniej spróbować przepchnąć do przodu znajomych. Dlatego też starałem się często atakować i wychodzić na zmiany. Do pierwszego bufetu jechaliśmy równo, momentami z prędkością około 40/h. Jazda po zmianach w szybkim tempie dawała nieskończoną radość. Nawet starałem się nie myśleć o kryzysach czy skurczach, gdyż chciałem by te chwile trwały przez cały maraton. Problemy zaczęły się po pierwszym bufecie, na którym razem z Godulem zatrzymałem się żeby uzupełnić picie i wziąć coś do jedzenia.
W tym samym momencie dogania nas Kasia Rams i wspólnie gonimy Kasię Galewicz. Po chwili znów jesteśmy w stałym składzie. Powoli mięśnie zaczynają słabnąć, ale długo staram się walczyć o utrzymanie w grupie i jeszcze coś przyspieszyć. Dopiero po około 2 godzinach odpuściłem sobie gdy zakopałem się w piachu i nie miałem już sił by dogonić grupę.
Tuż przed Dziewiczą Górą dogania mnie Kasia Rams. Przyszedł czas na kolejny plan - nie dać się objechać. Z początku myślałem że się uda, chociaż momentami blokujący na zjazdach ludzie odsuwali mnie od "sukcesu". Cały plan szlag trafił dopiero w momencie gdy z roweru zwaliły mnie skurcze. Zatrzymałem się na rozmasowanie ud, ale każdy ruch tylko nasilał ból. Z pomocą przyszedł nieznajomy zawodnik z ekipy Torq, który rzucił mi Magneslife'a. Dzięki temu w miarę szybko wskoczyłem na rower i zacząłem gonić Kasię. Po opuszczeniu fragmentu z Dziewiczą Górą złapałem drugi oddech. Jechałem dość szybko i równo byle do mety.
Po drodze był małe przetasowania, gdy trochę słabłem wyprzedzało mnie 2-3 zawodników by zaraz potem ich wyprzedzić gdy trasa wypłaszczała się a ja odzyskiwałem tempo. Z niecierpliwością wsłuchując się w swój organizm dojeżdżam powoli do końca. Ale zanim zobaczę metę czeka mnie jeszcze fragment piaskownicy, którą pokonywaliśmy na starcie.
Szybko uciekam w las gdzie miałem już przygotowany objazd. Ku mojemu szczęściu omijając rozbite szkła rozrzucone po leśnej dróżce widzę jak Kasia Rams walczy z piachem na samym środku drogi, nie wiedząc o tym że zaraz obok jest szlak po którym można spokojnie jechać. Nacisnąłem mocniej na pedały i przyspieszyłem - udało mi się ją dogonić. Rzucam pytanie czy jedziemy razem czy też ścigamy się do końca. Patrzę się za siebie - pusto. Zapada decyzja że jedziemy razem do mety.
Z czasem 3 godzin i 4 minut wpadamy razem na metę. Zaraz po tym szybkie gratulacje i wymiana odczuć odnośnie trasy. Dzięki temu że przez 2/3 maratonu jechałem w grupie i z dużą prędkością wyścig ten będę wspominał jako pierwszy udany w tym sezonie. Trochę żałowałem że nie miałem opon by wystartować na przełajówce. Z pewnością byłoby to inne doznanie, chociaż nie koniecznie lepsze...
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).