MTB Powerade Maraton - Kraków
Niedziela, 30 sierpnia 2009
· Komentarze(0)
Kategoria Wyścigi MTB
W Krakowskim maratonie Powerade brałem udział pierwszy raz. W zasadzie dotychczas nawet jak była ESKA nie startowałem bo zawsze wypadało coś innego. Tym razem o mały włos byłoby podobnie gdyż w noc przed startem wróciłem z Warszawy gdzie świętowałem na ślubie kuzyna. Z tej właśnie racji spałem przed startem tylko 4 godziny.
Gdy wstałem o ósmej rano, stwierdziłem że nie jadę. Ale piękna pogoda i chęć spotkania się ze wszystkimi z grupy zachęciła mnie do jazdy. Niestety od czasu ostatniego maratonu w Michałowicach rower stał nie przygotowany do jazdy - brudny i rozregulowany. Na szybko próbowałem ustawić klocki hamulcowe w przednich Vkach które podczas ostrego hamowania strasznie piszczały.
Do biura zawodów była długa kolejka. Udało mi się opłacić start na około 15 minut przed startem. Chciałem jeszcze się wysikać, ale kolejka do Toi Toi'ów była ogromna i musiałem odpuścić. Szczęśliwie koledzy z grupy trzymali dla mnie miejsce w grupie. Jak się później dowiedziałem miałem zapewnione miejsce w sektorze - szkoda, może taka motywacja na początku zapewniłaby mi lepszą jazdę.
W każdym razie stanąłem wśród kolegów na starcie dystansu mega. Na giga nawet nie próbowałem startować gdyż byłem mocno niewyspany i zmęczony. Z tej właśnie racji założyłem że tylko przejadę trasę - nie ważne jakim tempem i z jakim wynikiem ale sobie przejadę.
Zaraz po starcie noga podawała w miarę dobrze. Zanim wszedłem w swój rytm minęło koło 10 kilometrów - jechało mi się dość dobrze. Nie odczuwałem zmęczenia, jechałem dość szybko. Gdy zaczęliśmy się zbliżać do Baczyna na większych kamieniach czułem że obręcz dobija do opony - mam za swoje że nie przygotowałem roweru. Nie chcąc stracić wypracowanej pozycji długo zwlekałem z dopompowaniem koła. Dopiero po dłuższym czasie postanowiłem zejść z roweru i zwiększyć ciśnienie w dętce, zanim złapię snejka albo rozwalę koło. Kosztowało mnie to kilka miejsc, ale szybko nadrobiłem straty.
Do wąwozu Kochanowskiego jechało mi się dość dobrze, nie przemęczałem się za bardzo gdyż nie zależało mi na dobrej pozycji. Gdzieś po drodze na jednym z błotnych przejazdów do oka wpadł mi kawałek błota co spowodowało że miałem w połowie rozmazany obraz przed oczami. Gdy wpadłem do wąwozu byłem zaskoczony że dobiłem do niego tak szybko. Gdy zacząłem zjazd byłem zaskoczony łatwością z jaką pokonywałem ten trudny, przed kilkoma dniami odcinek. Jadąc przed siebie zauważyłem że gość który był przede mną nie radzi sobie ze zjazdem. Próbowałem jakoś zwolnić, ale odbiłem na dość wysoki kamień który przyblokował mi przednie koło. Jak się później okazało zapomniałem odblokować amortyzator, przez co przód miałem bardzo sztywny i niestety to w dużej mierze spowodowało że zaliczyłem wywrotkę. Z początku myślałem że poważnie uszkodziłem rower gdyż upadek nie należał do przyjemnych.
Za swoimi plecami usłyszałem krzyki i w panice wskoczyłem na rower żeby nie blokować trasy. Z biegiem kilometrów diagnozowałem ewentualne uszkodzenia. Na szczęście rower był cały - nie było widać ewentualnych uszkodzeń. Po chwili okazuje się nie działa mi licznik. Jeszcze później stwierdzam że zgubiłem bidon.
Od tego momentu zaczynają się schody. Nie mam picia a słońce przygrzewa dość mocno. W ustach mam sucho a koncentracja idzie mocno w dół. Dojeżdżam podjazdem asfaltowym do Kleszczowa, gdy moim oczom ukazuje się Andrzej Kaiser. Chyba nie tylko dla mnie była to przyjemność spotkać mistrza z bliska. Ludzie się uśmiechali, komentowali fakt że podjeżdża na blacie. Na szczycie podjazdy Kaiser schodzi z roweru i smaruje łańcuch. Chwilę później na dość szybkim i niebezpiecznym zjeździe ustępuję mu drogi. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem "dzięki kolego". Od tej chwili dokręcałem ile się da żeby trzymać się mistrza.
Trochę było to głupie gdyż niedługo po tym odwodnienie spowodowało u mnie początki kryzysu, który nie puścił już do samego końca. Wpadam do Lasku Wolskiego, myślę sobie że to już końcówka a okazuje się że przede mną jeszcze sporo pracy. Na horyzoncie dostrzegam kolegę z grupy - Dawida, ale długo jeszcze czasu mija zanim go dogonię - po prostu nie miałem sił. W połowie odcinka w Lasku Wolskim opadam z sił na podjeździe pod Zoo. Dawid odjeżdża, a ja zsiadam z roweru.
Ostatnie kilometry na dość szybkim trawersie obok Kopca Kościuszki okazują się dla mnie bardzo nieprzyjemne. Odwodniony i nie skoncentrowany popełniam głupi błąd - ląduję na drzewie uderzając mocno nogą o kierownicę. Zmęczony mięsień zastyga w wywołującym potworny ból skurczu. Szybko podnoszę się z ziemi i staram się jechać dalej. Teraz jest mi już wszystko jedno. Ludzie mijają mnie bardzo szybko a ja jadę wolno - wszystko mnie boli. Na metę wpadam wycieńczony i cały obolały. Całe ciało boli mnie niesamowicie. Z nogi i przedramienia sączy się stróżka krwi. Chwilę gadam z kolegami i wracam do domu żeby zmazać ślady niepowodzenia.
Reasumując to powiem szczerze że nie jestem ani zadowolony ani nie zadowolony. Nie byłem kompletnie przygotowany do tego maratonu, a start z takim zmęczeniem i nastawieniem okazał się głupotą. Mogłem wiele stracić, ale wyszło jak wyszło. Jak to się mawia co nas nie zabije to nas wzmocni. Co do samej trasy to bardzo mi się podobała. Była szybka interwałowa i w całości przejezdna. Trochę przeraził mnie Wąwóz Kochanowski co spowodowało że mam teraz do niego uraz. Generalnie mówiąc to wolałbym pojechać na Rajd Wokół Tatr niż startować jeszcze raz w Maratonie Krakowskim.
Gdy wstałem o ósmej rano, stwierdziłem że nie jadę. Ale piękna pogoda i chęć spotkania się ze wszystkimi z grupy zachęciła mnie do jazdy. Niestety od czasu ostatniego maratonu w Michałowicach rower stał nie przygotowany do jazdy - brudny i rozregulowany. Na szybko próbowałem ustawić klocki hamulcowe w przednich Vkach które podczas ostrego hamowania strasznie piszczały.
Do biura zawodów była długa kolejka. Udało mi się opłacić start na około 15 minut przed startem. Chciałem jeszcze się wysikać, ale kolejka do Toi Toi'ów była ogromna i musiałem odpuścić. Szczęśliwie koledzy z grupy trzymali dla mnie miejsce w grupie. Jak się później dowiedziałem miałem zapewnione miejsce w sektorze - szkoda, może taka motywacja na początku zapewniłaby mi lepszą jazdę.
W każdym razie stanąłem wśród kolegów na starcie dystansu mega. Na giga nawet nie próbowałem startować gdyż byłem mocno niewyspany i zmęczony. Z tej właśnie racji założyłem że tylko przejadę trasę - nie ważne jakim tempem i z jakim wynikiem ale sobie przejadę.
Zaraz po starcie noga podawała w miarę dobrze. Zanim wszedłem w swój rytm minęło koło 10 kilometrów - jechało mi się dość dobrze. Nie odczuwałem zmęczenia, jechałem dość szybko. Gdy zaczęliśmy się zbliżać do Baczyna na większych kamieniach czułem że obręcz dobija do opony - mam za swoje że nie przygotowałem roweru. Nie chcąc stracić wypracowanej pozycji długo zwlekałem z dopompowaniem koła. Dopiero po dłuższym czasie postanowiłem zejść z roweru i zwiększyć ciśnienie w dętce, zanim złapię snejka albo rozwalę koło. Kosztowało mnie to kilka miejsc, ale szybko nadrobiłem straty.
Do wąwozu Kochanowskiego jechało mi się dość dobrze, nie przemęczałem się za bardzo gdyż nie zależało mi na dobrej pozycji. Gdzieś po drodze na jednym z błotnych przejazdów do oka wpadł mi kawałek błota co spowodowało że miałem w połowie rozmazany obraz przed oczami. Gdy wpadłem do wąwozu byłem zaskoczony że dobiłem do niego tak szybko. Gdy zacząłem zjazd byłem zaskoczony łatwością z jaką pokonywałem ten trudny, przed kilkoma dniami odcinek. Jadąc przed siebie zauważyłem że gość który był przede mną nie radzi sobie ze zjazdem. Próbowałem jakoś zwolnić, ale odbiłem na dość wysoki kamień który przyblokował mi przednie koło. Jak się później okazało zapomniałem odblokować amortyzator, przez co przód miałem bardzo sztywny i niestety to w dużej mierze spowodowało że zaliczyłem wywrotkę. Z początku myślałem że poważnie uszkodziłem rower gdyż upadek nie należał do przyjemnych.
Za swoimi plecami usłyszałem krzyki i w panice wskoczyłem na rower żeby nie blokować trasy. Z biegiem kilometrów diagnozowałem ewentualne uszkodzenia. Na szczęście rower był cały - nie było widać ewentualnych uszkodzeń. Po chwili okazuje się nie działa mi licznik. Jeszcze później stwierdzam że zgubiłem bidon.
Od tego momentu zaczynają się schody. Nie mam picia a słońce przygrzewa dość mocno. W ustach mam sucho a koncentracja idzie mocno w dół. Dojeżdżam podjazdem asfaltowym do Kleszczowa, gdy moim oczom ukazuje się Andrzej Kaiser. Chyba nie tylko dla mnie była to przyjemność spotkać mistrza z bliska. Ludzie się uśmiechali, komentowali fakt że podjeżdża na blacie. Na szczycie podjazdy Kaiser schodzi z roweru i smaruje łańcuch. Chwilę później na dość szybkim i niebezpiecznym zjeździe ustępuję mu drogi. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem "dzięki kolego". Od tej chwili dokręcałem ile się da żeby trzymać się mistrza.
Trochę było to głupie gdyż niedługo po tym odwodnienie spowodowało u mnie początki kryzysu, który nie puścił już do samego końca. Wpadam do Lasku Wolskiego, myślę sobie że to już końcówka a okazuje się że przede mną jeszcze sporo pracy. Na horyzoncie dostrzegam kolegę z grupy - Dawida, ale długo jeszcze czasu mija zanim go dogonię - po prostu nie miałem sił. W połowie odcinka w Lasku Wolskim opadam z sił na podjeździe pod Zoo. Dawid odjeżdża, a ja zsiadam z roweru.
Ostatnie kilometry na dość szybkim trawersie obok Kopca Kościuszki okazują się dla mnie bardzo nieprzyjemne. Odwodniony i nie skoncentrowany popełniam głupi błąd - ląduję na drzewie uderzając mocno nogą o kierownicę. Zmęczony mięsień zastyga w wywołującym potworny ból skurczu. Szybko podnoszę się z ziemi i staram się jechać dalej. Teraz jest mi już wszystko jedno. Ludzie mijają mnie bardzo szybko a ja jadę wolno - wszystko mnie boli. Na metę wpadam wycieńczony i cały obolały. Całe ciało boli mnie niesamowicie. Z nogi i przedramienia sączy się stróżka krwi. Chwilę gadam z kolegami i wracam do domu żeby zmazać ślady niepowodzenia.
Reasumując to powiem szczerze że nie jestem ani zadowolony ani nie zadowolony. Nie byłem kompletnie przygotowany do tego maratonu, a start z takim zmęczeniem i nastawieniem okazał się głupotą. Mogłem wiele stracić, ale wyszło jak wyszło. Jak to się mawia co nas nie zabije to nas wzmocni. Co do samej trasy to bardzo mi się podobała. Była szybka interwałowa i w całości przejezdna. Trochę przeraził mnie Wąwóz Kochanowski co spowodowało że mam teraz do niego uraz. Generalnie mówiąc to wolałbym pojechać na Rajd Wokół Tatr niż startować jeszcze raz w Maratonie Krakowskim.