Dzisiaj w planach miałem trening po górkach. Na celownik padł zalew Dobczycki, jako że uwielbiam jeździć w tych okolicach. Po dojechaniu do Świątników Górnych, zobaczyłem na horyzoncie nad Dobczycami potężną ulewę. Zjechałem do Łyczanki, ale szybko zweryfikowałem swoje plany. Zawróciłem do domu. Jak tylko dojechałem do Krakowa zaczęło padać. Szczęśliwie wróciłem do domu - ostatnio za często jeździłem w deszczu - znudziło mi się.
Impreza ta znalazła się w moim kalendarzu startowym już na początku sezonu. Na dzień przed startem zastanawiałem się czy aby jednak nie odpuścić wyjazdu, głównie z racji złego samopoczucia i odległego miejsca zawodów, które znajdowało się w Podlubelskiej Bychawie.
Po przeglądnięciu list startowych z zeszłego roku stwierdziłem ostatecznie, że tak być nie może że w takiej imprezie nie startował nikt z naszego miasta. Dlatego w ostatniej chwili spakowałem się i ruszyłem w 5 godzinną podróż do Pszczelej Woli gdzie znajdowało się biuro zawodów.
W trakcie jazdy zastanawiałem się, z jakiego powodu takie "ogólnopolskie imprezy" są organizowane w takich pipidówach jak Bychawa czy Pszczela Wola (woj. Lubelskie). Już po dojechaniu na miejsce zaczęły się schody. Owa Pszczela Wola to kropka na mapie o długości 3x5 kilometrów (SIC!). Sam nocleg i dojazd do tego miejsca był fatalnie oznakowany, tak samo miejsce biura zawodów. Dla kogoś takiego jak ja, kto zawitał tam pierwszy raz była to masakra. Oczywiście nie obyło się bez błądzenia.
No więc wpadam do biura zawodów chcąc się zarejestrować, a tu druga niemiła niespodzianka. Chcesz się ścigać to trzeba zapłacić 55 zł...nie byłoby nic w tym dziwnego gdyby nie fakt że na stronie internetowej zawodów nie było nic wspomniane o opłacie startowej. Nie wiem czy organizator zawodów sobie żartował czy nie, ale na pytanie dlaczego nie było nic napisane usłyszałem: "bo bałem się że nikt nie przyjedzie". Na ich obronę mogę powiedzieć tyle że organizatorzy to przesympatyczni ludzie.
Jakoś przełknąłem niemiłe przygody i zacząłem się zbierać na czasówkę, która odbywała się tego samego dnia (w piątek). Ledwo zdążyłem wyjść z pokoju i nagle zza moich pleców pada pytanie: "jedziesz rowerem?" trochę zdziowiony odpowiadam że tak. I tutaj kolejne niemiłe zaskoczenie - organizator nie napisał że czasówka odbywa się w Bychawce - kolejnym zadupiu, które nawet nie było zaznaczone na mapce która wisiała przed biurem zawodów. Wypytawszy o drogę jak tam dojechać ruszyłem na przód (mając pół godziny na dojazd). Oczywiście to nie koniec przygody. Źle dogadałem się z osobą, która opisywała mi drogę dojazdu na start i w ten oto sposób zrobiłem sobie trzydziestokilometrową rozgrzewkę, na którą zmarnowałem 50 minut.
Cały spocony i wkurzony na maksa, wpadam na miejsce startu. Ufff...na szczęście moja kategoria startuje na końcu. Popatrzyłem w około na zawodników, żeby zobaczyć z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom gdy zobaczyłem na jakich rowerach ci ludzie się ścigają. Same topowe modele równych marek - od Time'a, poprzez najnowszy model czasowego Looka i inne temu podobne karbonowe konstrukcje. Na szczęście połowa ludzi była na zwykłych szosówkach, podobnie jak ja. Musze też dodać, że większość z tych osób, które miały sylwetki i sprzęt jak zawodowi kolarze to byli przedstawiciele firm farmaceutycznych, którzy zdominowali cały wyścig. Trochę trudno się temu dziwić, czas i warunki pracy trochę odbiegają od tych lekarskich.
Start do czasówki odbywał się z miejsca, nikt nie podtrzymywał startującego, także na samym starcie marnowało się kilka sekund żeby się wpiąć. Trasa liczyła tylko 10 kilometrów, także od początku grzało się tyle ile serce wytrzymało. Starałem się jechać najszybciej jak się da, utrzymując prędkość powyżej 40 km/h. W połowie trasy był nawrót o 180 stopni. Dojechałem na metę w całkiem przyzwoitej formie, na koniec jeszcze dokręcałem zwiększając prędkość do 50tki. Byłem z siebie całkiem zadowolony - 17 miejsce w kat. open (na 44 startujących). W swojej kategorii byłem 4 na 12 startujących.
Po powrocie do miejsca noclegu szybko przygotowałem sprzęt na jutrzejszy dzień, uzupełniłem zapasy energii zajadając makaron i do spania. Start wyścigu o godzinie....12! Marnowanie czasu po prostu. Obudziwszy się o 7 nie miałem już ze sobą co robić...5 godzin do startu - tragedia. Tak czy inaczej sporo przed czasem dojechałem na rowerku (w momencie gdy wszyscy samochodami jechali), w wyznaczone miejsce. Nogi trochę odmawiały posłuszeństwa - czułem, że są ciężkie a mięśnie zakwaszone. Będzie ciężko myślałem.
Z lekkim poślizgiem, w towarzystwie czystego nieba, ruszyliśmy w trasę która wynosiła 102 kilometry. (trzy pętle po 34 km). Trasa była zróżnicowana, jechało się praktycznie albo pod górę albo z górki. Odcinki płaskie stanowiły raptem kilka procent. W zasadzie to co przeszkadzało w całej zabawie to fatalny asfalt, który stanowił połowę okrążenia, trzeba było uważać na dziury i trzymać mocno kierownicę bo momentami rzucało naprawdę nie źle. Dla kontrastu natomiast druga połowa była gładziutka jak pupa niemowlaka.
Pierwsze 15 kilometrów było "rundą honorową", rozgrzewka, spokojne tempo. Oczywiście nie obyło się bez kolizji, ktoś komuś najechał przednim kołem na przerzutkę która została momentalnie zmielona przez szprychy. Nauczony doświadczeniem z Jarnej Klasiki, nawet się nie oglądnąłem, w przeciwieństwie do pozostałych ludzi którzy momentalnie zaczęli patrzeć wstecz powodując dodatkowe niebezpieczne sytuacje.
Na jednym z mocniejszych podjazdów (10%) na trasie, zaczęło się prawdziwe ściganie. Ci mocniejsi od razu wyrwali do przodu. Ja natomiast nie odpuszczałem, rwałem za nimi ile wlezie. Na drugim okrążeniu trójka kolarzy zaczęła ucieczkę. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie myślał nawet o tym żeby ich gonić. Skoczyłem do przodu z hasłem że gonimy ich, kilka osób poszło za mną, ale szło to jakoś bez składu i ładu. Ostatecznie wchłonęliśmy tych trzech uciekających. Na kilka kilometrów przed końcem drugiego okrążenia poczułem że słabnę. W tej całej gonitwie za najlepszymi nie dojadałem za często i to powoli zaczynało się mścić.
Niedługo później odcięło mi prąd na tyle, że myślałem że spadnę z roweru. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i kręcić w głowie. I tak w zasadzie jechałem przez 15 kilometrów. W tym czasie minęło mnie trzech niedobitków którzy odpadli z czołówki. Żel i baton które zjadłem zaraz na początku dołka, zaczęły działać po dłuższym czasie. Efekt był piorunujący - zupełnie jakby ktoś mi wstawił nowe baterie. W ten sposób ostatnie kilometry pokonałem wprawdzie samotnie, ale na pełnym gazie. Niestety stało się to na tyle późno, że dojechałem sam i nie dogoniłem osoby która mnie ostatnia wyprzedziła.
W sumie calą 102 kilometrową trasę pokonałem w 3 godziny i ok 15 minut. Nie wiem jakie miejsce zająłem bo zebrałem się do domu przed ogłoszeniem wyników. Ogólnie rzecz ujmując to jestem średnio zadowolony ze swojej postawy, ale przynajmniej walczyłem dzielnie. Gdyby przyszło mi ocenić całą imprezę to średnio przypadła mi do gustu. Do minusów z pewnością zaliczę mierny przekaz informacji na temat samego wyścigu i miejsc startu, dość hermetyczna atmosfera gdyż wiele osób znało się od dawna i ciężko było z kimkolwiek pogadać, tym bardziej że większość osób zaliczała się do osób sporo starszych ode mnie. Wprawdzie impreza była mistrzostwami lekarzy, to brało w niej udział kilkunastu przedstawicieli firm farmaceutycznych, stomatologów i osób poza konkurencją, którzy nie tylko zawyżali poziom konkurencji (co nie odbieram jako rzecz złą) ale wprowadzali chaos do ogólnej klasyfikacji - ciężko było zgadnąć z kim tak naprawdę się walczy i o jaką lokatę.
Niewątpliwie do plusów trzeba zaliczyć obstawę policyjną na wyścigu, która była bardzo miłym zaskoczeniem. Blokowała ruch dla każdego rowerzysty nie zależnie od miejsca które zajmował. Generalnie warto było pojechać i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Poza tym sędziowie z PZKOLu i samochód z fotografem w bagażniku powodowali że zawody nabrały profesjonalnego charakteru. Mimo to następnym razem zastanowię się czy warto jest tam pojechać. W tej cenie i w tym samym czasie są inne imprezy, które z pewnością są bardziej wartościowe. Sporo się przejechałem na myśli, że w towarzystwie lekarzy będzie mi łatwiej walczyć o jakiś sukces. Wcale nie było tak łatwo, medycy pokazali że poza tym że wykonują ciężki zawód potrafią znaleźć czas na porządne treningi i odnosić sukces nie tylko zawodowy, ale też w swojej pasji.
Zdjęcia i dokładne wyniki podam jak tylko pojawią się na stronie organizatora.
Mieszkam w Krakowie na Bronowicach. Najczęściej jeżdżę szosówką po okolicznych drogach. Staram się w miarę często i regularnie startować w Maratonach MTB i Szosowych (z przewagą tych drugich).