MTB Maraton Złoty Stok
Z kołami ze starego górala, niezmontowanymi hamulcami KCNC które kupiłem jakiś czas temu i rozpiętym łańcuchem, pakowałem się w panice. Wyjeżdżaliśmy w dniu imprezy, a ja za wszelką cenę chciałem dotrzeć na start jak najszybciej żeby mieć jeszcze zapas czasu na złożenie roweru. Pod dom Marcina przyjechałem z drobnym poślizgiem (co jest w moim przypadku niechlubną normą). Pogoda była zastanawiająco...idealna.
Po nieco ponad 2 godzinach jazdy dojechaliśmy do Złotego Stoku. Na niebie były pojedyncze chmurki, świeciło słońce a zapowiadanego deszczu nie było widać.
Zaczęło się gorączkowe składanie hamulców - okazało się że klamki mają za mały otwór na linkę. Po ponad 30 minutach walki zdecydowałem się na desperackie wciśnięcie linek na siłę i złożenie sprzętu tak by dało się jechać. Gdyby nie pomoc Marcina z pewnością poddałbym się, o czym z resztą myślałem stając już na starcie.
Początek był ten sam co ostatnio - długi podjazd. Jadąc w tłumie w tempie "prokreacyjnym" starałem się dotrzymać tempa Paulinie, co z początku nie było łatwe. Zanim serce wrzuciło wyścigowy tryb, usłyszałem za swoimi plecami znajomy głos Słoika. Pjawiła się we mnie mała chęć rywalizacji. Nagły przypływ adrenaliny na pierwszym trochę niebezpiecznym zjeździe spowodował że poczułem moc w nogach, wspomaganą energy drinkiem który wypiłem na pierwszym przepłaszczeniu trasy.
Z każdym kilometrem jechało mi się coraz lepiej i coraz szybciej - zacząłem wreszcie odrabiać straty. Dzięki dużej ilości izotonika, który wypiłem przed startem czułem się dużo lepiej niż rano. W eforii tak się zagalopowałem że na zjeździe przed pierwszym bufetem o mało nie przeleciałem przez kierownicę. Nie chcąc marnować czasu na dokręcanie i prostowanie mostka zjechałem z przekrzywioną kierownicą. Na pierwszym bufecie mija mnie Paulina, która z miną samuraja pognała przed siebie. Ja w tym czasie staram się naprawić defekt.
Po chwili znów jestem na trasie i znów mogę sobie poprawdzić monolog do Pauliny, która jadąc w skupieniu w ogóle mnie nie słucha. Wrzuciłem wyższy bieg i ruszyłem w poszukiwaniu innej ofiary moich żartów. Zarzucam żelik na podjeździe i szykuję się do kolejnej długiej wspinaczki. Wpadam na szutrowy zjazd, tuż przed drugim bufetem. W zasadzie jest już połowa dystansu. Podczas gdy z lekkim podnieceniem dokręcam na zjazdach walcząc ze ślizgającymi się na luźnej nawierzchni oponami, zauważam jak w rowie na jednym z zakrętów siedzi Vacu z Subaru AZS i trzyma przed sobą jakiegoś gościa. Chciałem jechać dalej ale po krótkiej chwili postanowiłem zatrzymać się i zawrócić.
Jak się okazało poszkodowany z WKK kolarz wyleciał z trasy na zakręcie doznając urazu głowy i kręgosłupa. Sprawa wyglądała poważnie - tym bardziej że kask był cały zniszczony a każdy ruch powodował silny ból w plecach poszkodowanego. Chwytam za telefon i dzwonię po pomoc - niestety jedne co słyszę to nakaz oczekiwania gdyż tego dnia Panowie Ratownicy mieli ręce pełne roboty. Po około 10-15 minutach przyjeżdża terenówka GOPRu. Pomagamy w zapakowaniu gościa do transportu, a tu słychać kolejne wezwanie do wypadku. Jak to GOPRowcy określili tego dnia jeździliśmy z wyjątkową "fantazją". Niestety dobra pogoda sprzyjała szybkiej jeździe i nie dziwię się że była taka ilość wypadków.
Wraz z Vacem zgarniamy rzeczy poszkodowanego kolegi, rower, kask i zjeżdżamy do drugiego bufetu. Tam zapada decyzja że zabieramy się busem do mety. Chociaż zastanawiałem się nad powrotem na trasę, stwierdziłem że szkoda mi czasu i sektora - z pewnością dojechałbym na szarym końcu, bo przy wypadku spędziliśmy prawie godzinę.
Na mecie był już Dawid i Marcin, którzy z czasem nieco ponad 2 godziny dojechali do końca cali i zdrowi.